niedziela, 7 lipca 2019

Menachem Horowicz - relacja, cz. 1

Urodziłem się w Wodzisławiu, dnia 15 marca, roku 1893. Tam też ukończyłem szkołę powszechną, której językiem wykładowych był język rosyjski. Niezależnie od tej szkoły i także po jej ukończeniu, uczęszczałem do chederu. Pozatem pobierałem także naukę w domu.


Ożeniłem się w roku 1914. Żona moja Sara z domu Manela, pochodziła z Kielc. Z małżeństwa tego miałem troje dzieci, dwie córki i jednego syna. Od chwili mojego ślubu byłem właścicielem dużego składu węgla, cementu i koksu w Jędrzejowie. Bywałem w stosunkach handlowych z firmą „Bracia Liber” w Podgórzu i z firmą „Blat” w Krakowie. Później wybuchłą wojna. 


Wyzwolony zostałem w mieście Theresienstadt, w maju roku 1945 przez armię sowiecką. Przebywałem na terenie Niemiec w mieście Landsberg, do roku 1947. W tym to czasie otrzymałem w Monachium jeden z owych 150 „certyfikatów”, organizowanych tu miesięcznie przez Jechiela Hofmana i Kurta Goldmana.
Do Kraju przybyłem w roku 1947. Z całej mojej rodziny pozostał tylko mój syn Mosze. W roku 1948 ożeniłem się po raz drugi. Moja obecna żona Pela z domu Wehlreich urodzona jest i wychowana w Niemczech.

Zamieszkałem w Tel-Awiwie. Otrzymałem pracę jako urzędnik w Ministerstwie Spraw wojskowych. Na stanowisku tym przepracowałem lat 10. Rok temu, to jest w roku 1958 zostałem spensjonowany, ponieważ przekroczyłem 65 rok życia.
 
Moja pierwsza żona Sara, z domu Manela, wysiedlona została z Jędrzejowa, dnia 16 września 1942 roku. Dnia tego wysiedlone zostały także dwie moje córki oraz troje wnucząt. Transport ten stracony został w Treblince.
Ojciec mój - Mosze Horowicz - umarł jeszcze przed wybuchem wojny. Miałem wówczas lat piętnaście i rodzina nasza przeniosła się wtedy z Wodzisławia do Jędrzejowa.
Matka moja - Alta Horowicz, z domu Manela - zastrzelona została w Kielcach, dnia 21 września 1941 roku. Gdy wybuchła wojna we wrześniu roku 1939 przyszli do mnie siostra moja i brat mój, ażeby razem powziąć decyzję, co przedsięwziąć, by możliwie jak najpewniej i jak najbezpieczniej umieścić matkę. W Kielcach istniał jeszcze z dawnych przedwojennych czasów duży dom starców, zwany Domem Zagajskich. Postanowiliśmy umieścić tam matkę moją i zapłacić każdą żądaną przez nich sumę. W domu tym przebywała także w tym czasie nasza krewna, siostra rabina kieleckiego. Po upływie kilku dni od naszej rozmowy matka moja wyjechała do Kielc, do Domu Zagajskich.
Pewnego dnia, a było to 22 września roku 1941 wezwano mnie do telefonu, który mieścił się w budynku Gminy Żydowskiej. Okazało się, że rabin kielecki - Abele Rappaport - mój wujek, wzywał mnie telefonicznie do Kielc. Mój wujek powiedział mi wówczas przez telefon, że dnia poprzedniego Niemcy zastrzelili wszystkich starszych ludzi, którzy przebywali w Domu Zagajskich. Nie było tego dnia w Kielcach żadnej akcji. Niemcom po prostu potrzebny był dom, w którym zamieszkiwali staruszkowie. W domu tym pomieszkiwało też kilku młodych ludzi. Tych Niemcy wysłali do pracy a resztę, wszystkich starszych, zastrzelili. Moja matka liczyła wówczas 84 lata.
 

Z rodzeństwa miałem dwóch braci i jedną siostrę. Mój najstarszy brat Berek zastrzelony został w obozie w Skarżysku-Kamiennej. Był to rok 1943. Cudem ocalony z wysiedlenia w Wodzisławiu przybył on w roku 1942 do Jędrzejowa, do małego getta. Stąd wysiedlony on został do Skarżyska, dostał się do „Werk C”, skąd więcej nie wrócił. Drugi z kolei mój brat umarł jeszcze przed wojną. Moja siostra Sara mieszkała jeszcze z czasów przedwojennych w Kielcach. Wysiedlona ona została stamtąd transportem, który odszedł do Treblinki w 1942 r.
 
Wojna zastała mnie w Jędrzejowie. Dnia 5 września, na skutek coraz częściej powtarzających się nalotów niemieckich na miasto, ludność Jędrzejowa zaczęła uciekać na wschód. Byli też nieliczni, którzy pozostali na miejscu. Ja również zostałem w domu wraz z żoną moją oraz niezamężną córką, z zawodu nauczycielką. Tego dnia, przed wieczorem, rozpoczął się wielki nalot i bombardowanie miasta. Mieszkałem niedaleko dworca kolejowego. Tuż obok stał dom, który był własnością Żyda, z zawodu piekarza, Słabowskiego Mosze. W dom ten wpadła przed wieczorem bomba, burząc go doszczętnie i zabijając przytem 43 osoby, zamieszkałe w tym domu. Wśród ofiar nie było ani jednego Żyda. W momencie bombardowania znajdowaliśmy się tuz obok wspomnianego domu i tuż obok stacji kolejowej. Moja córka wróciła właśnie ze stacji, gdzie odprowadziła swojego narzeczonego, który zmobilizowany, ostatnim pociągiem stawić się miał do swojego oddziału przy armii polskiej. Pociąg ten nie zajechał daleko. Po skończonym nalocie wyszliśmy na ulicę. Cała ludność oraz policja polska, brały udział w usuwaniu ruin i ewentualnym ratunku pozostałych przy życiu ofiar.
Naloty odbywały się w dalszym ciągu. Bałem się pozostać z moją żoną i córką w mieszkaniu położonym tuż obok stacji kolejowej. A wobec tego, że druga moja córka, zamężna Preisowa, mieszkała z rodziną swoją na mieście, postanowiliśmy się udać do niej. Syna mojego nie było przez cały ten czas w domu i pewny byłem, że poszedł on do miasta, do mojej córki.
Poszliśmy więc we trójkę do miasta. Po drodze napotykaliśmy furmanki i samochody załadowane rzeczami i całe tłumy ludzi. Wszystko szło na wschód i uciekało przez Niemcami. Trudno było przejść jakąś ulicą. Doszliśmy wreszcie do Rynku i weszliśmy do mieszkania mojej córki. Zastaliśmy mieszkanie zamknięte. Podobnie zastaliśmy zamknięte mieszkania także innych znajomych, do których wstępowaliśmy po drodze. Druga córka moja, która była z nami, chciała także iść na wschód. Nie dałem jej jednak odejść. Płakała bardzo i pozostała z nami. Udaliśmy się powtórnie na podwórko domu, w którym mieszkała Preisowa. Siłą otworzyłem drzwi jej mieszkania i weszliśmy do środka. Dom, w którym mieszkała moja córka należał do lekarza powiatowego dr. Przypkowskiego. W domu tym mieszkali sami Żydzi. Pod wieczór tego samego dnia, weszedł do mieszkania dr Przypkowski ze swoją żoną i wyraził opinię, że istnieje obawa pozostania w domu tym przez noc. On natomiast ma znajomego, masarza który mieszka na Krakowskiej (inaczej Wodzisławskiej) i masarz ten posiada dużą piwnicę służącą mu do wyrobu mięsa, która posiada też dobre i mocne sklepienie i gotów jest przyjąć dra Przypkowskiego wraz z jego żoną i lokatorami. Ulica Krakowska była to główna szosa, która prowadziła z Jędrzejowa do Krakowa. Zostawiliśmy nasze mieszkanie, podobnie uczynili też inni lokatorzy tego domu i poszliśmy razem z drem Przypkowskim do wspomnianego masarza. Między przybyłymi tutaj był jakiś rabin staruszek oraz Natan Minc ze swoją rodziną. W piwnicy spędziliśmy całą noc. Było tam poza lokatorami naszego domu jeszcze wiele innych ludzi. O godzinie 9 rano przyleciał tu jakiś chłopiec, który oznajmił, że na Rynku stoją już tanki niemieckie.
Wkroczenie Niemców do Jędrzejowa i pierwsze represje
Ludzie zaczęli stopniowo opuszczać piwnice. Ja z żoną wyszliśmy również. W ręku trzymałem koszyk, który zabrałem ze sobą dnia poprzedniego, i w którym miałem chleb i owoce. Postanowiliśmy wrócić do mieszkania mojej córki. Nie chcieliśmy jednak napotkać po drodze Niemców, dlatego postanowiliśmy iść podwórkami a nie ulicą. Na jednym z podworców napotkaliśmy kilku żołnierzy niemieckich. Krzyknęli oni pod naszym adresem, żeby się zatrzymać. Stanąłem więc z żoną moją w miejscu. Żołnierze ci uzbrojeni byli w rewolwery i w karabiny maszynowe. Podbiegli do nas i spytali, co mam ukrytego w koszyku. Następnie zrewidowali kieszenie mojego płaszcza. W jednej kieszeni znaleźli nóż kuchenny. Jeden z żołnierzy wyjął nóż, uderzył mnie nim mocno w nos, a potem rzucił go na przeciwległy dach. Poczem żołnierze ci, nie wykazując dla nas większego zainteresowania wypuścili nas. Wróciliśmy do mieszkania córki mojej Preisowej. Podobnie wrócili także inni lokatorzy tego domu. Wrócił Natan Minc ze swoją rodziną. (Nie przeżył on wojny i nikt z jego rodziny nie żyje. Jedyny syn, który uciekał na wschód przeżył wojnę i mieszka obecnie w Hajfie.)
Wkrótce potem uzbrojeni Niemcy wtargnęli do naszego mieszkania i z krzykami „raus” zaczęli wszystkich wyganiać na ulicę. Tak samo postąpili z lokatorami innych mieszkań. Pchano nas wszystkich w kierunku Rynku. Tutaj zastaliśmy już wielu innych i zorientowaliśmy się, że Niemcy gromadzą cała ludność miasta, więc także Polaków. Następnie jeden z wyższych oficerów niemieckich zaczął przemawiać do nas. Powiedział on mianowicie, że my na placu tym przebywać będziemy tak długo, póki główną szosą prowadzącą do Kielc, nie przejdzie cała armia niemiecka. My odpowiadamy za całkowity spokój w mieście. Zebrano na Rynku wszystkich mieszkańców, zgromadzono dzieci i starców. Wyciągano ludzi z mieszkań w stanie, w jakim ich zastano, także nieubranych i nagich. Okrążeni byliśmy wojskiem. Ustawiono wkoło nas karabiny maszynowe. Dzień był wyjątkowo upalny. Nie pozwolono przynieść ani trochę wody. Pilnowali nas na zmianę różnie zamieniający się ze sobą żołnierze niemieccy.
Po kilku godzinach, a było to o godzinie 3 po południu, zajechało na rynek kilka wojskowych aut, z których wysiadło kilku oficerów niemieckich. Jeden z oficerów zwrócił się do tłumu i zapytał, kto tutaj z obecnych zna oba języki polski i niemiecki, a to w celu tłumaczenia jego słów. Z tłumu wyszedł Szmul Krzyński, syn pachciarza (dzierżawcy), który wyraził gotowość tłumaczenia języka niemieckiego na język polski. Krzyński posiadał mały sklepik na rogu ulicy Łysakowskiej, gdzie później mieściło się getto żydowskie. Oznajmił on, że Niemcy żądają, żeby życie w mieście wróciło na normalne tory. Kobiety, dzieci oraz piekarze mają wrócić do domów. Sklepikarze mają otworzyć sklepy. Ale gdyby cokolwiek zdarzyło się tutaj jakiemuś Niemcowi, całe miasto będzie za to odpowiedzialne. Odpowiadać będą w równej mierze Polacy i Żydzi.
 
Utworzenie pierwszego Judenratu
Szmul Krzyński został tłumaczem i odtąd pośredniczył on w najrozmaitszych poleceniach, wydawanych przez Niemców pod adresem Żydów. A kiedy utworzony został w Jędrzejowie pierwszy Judenrat, Szmul Krzyński stanął na jego czele, jako prezes. Krzyński miał dwie córki. Razem z władzą, którą otrzymał od Niemców uzyskał on też od nich cały szereg przywilejów. Jego córki korzystały ze specjalnych zezwoleń, na podstawie których korzystały między innymi ze swobodnej jazdy pociągami po całym kraju. Z małego sklepu na ulicy Łysakowskiej utworzył sobie Krzyński w krótkim czasie duży sklep pełny najrozmaitszych towarów. Kiedy w roku 1942 wysiedlono z Jędrzejowa większą cześć ludności żydowskiej i utworzono małe getto, specjalne komando, zajmujące się zwożeniem rzeczy z mieszkań opuszczonych przez wysiedloną ludność, przez cały tydzień zwoziło najrozmaitsze towary ze sklepu Krzyńskiego.
W skład członków I-ego Judenratu wchodzili poza Krzyńskim także Tajtelbaum, Zalcman i Kamrat. Wszyscy oni spisywali się bardzo źle, jeśli chodzi o ich stosunek do ludności żydowskiej. Pierwsi dwaj, to jest Tajtelbaum i Zalcman nie żyją, natomiast Kamrat przeżył wojnę. Pokazał się on zaraz po wojnie na terenie Niemiec, ale prześladowany przez Żydów uciekł i żyje gdzieś w ukryciu na terenie Szwecji.
Chciałbym tu opisać postępowanie Zalcmana:
W lutym 1940 roku utworzone zostało w Jędrzejowie getto. Burmistrz tego miasta, inż. Iwanowski załatwił także dla Żydów pewien przydział węgla na zimę. Spółdzielnia miała go dostarczyć do składów mieszczących się w getcie. Inż. Iwanowski znał mnie osobiście, pozatem posiadałem też odpowiedni skład tak, że wybrał mnie oraz Natana Friedmana (który nie przeżył wojny), ażeby w naszych składach magazynować węgiel i drzewo dla ludności getta.
Zalcman wychodził poza getto. On to załatwiał w spółdzielni nasze przydziały na opał. Z uzyskanych zaś we spółdzielni przydziałów sprzedawał 50 procent na własny rachunek i po wyższych cenach. Celem zaś realizowania tych sprzedanych zezwoleń wypisywał kartki do naszych składów, ażeby wydać natychmiast jedną tonę, a nieraz dwie tony węgla i to najlepszego gatunku. Jeśli zaś chodzi o ogół ludności żydowskiej otrzymywaliśmy polecenie wydawania węgla możliwie małymi ilościami, po parę kilogramów tylko i wydawać mieliśmy zamiast węgla tylko miał.
To samo, co dział o się z węglem, miało też miejsce z przydziałami na cukier. Połowa zostawała sprzedana po cenach wyższych i nie dochodziła do ogółu ludności żydowskiej.
Jeszcze jeden dowód stosunku członków Judenratu do ogółu ludności zamieszkałej w getcie. W mieszkaniach gnieździły się po trzy lub cztery rodziny w jednym pokoju. W tym samym czasie członkowie Judenratu, wraz z rodzinami, zajmowali największy dom, jaki wybudowany został w mieście. Dom ten zbudował bogaty przemysłowiec, Żyd Rozenberg. Rozenberg jeszcze przed wybuchem wojny przeniósł się ze swoją rodziną do Łodzi. W domu tym przed wojna mieściło się sądownictwo polskie i tutaj siedzibę swoją miała policja polska. Obecnie zamieszkiwali tu członkowie Judenratu, zajmując po cztery lub pięć pokoi każdy. Zaraz na początku wojny Rozenberg zginął w getcie łódzkim. Po jego śmierci Rozenbergowa wraz z dziećmi przyjechała do Jędrzejowa. Miała ona troje dzieci wtem wydaną córkę z małym dzieckiem oraz dwóch synów. Zwróciła się ona do mieszkających w jej domu członków Judenratu z prośbą o przydzielenie jej jakiegoś mieszkania. Otrzymała odpowiedź odmowną. Po wielkiej protekcji (między innymi i ja także starałem się o to) przydzielono Rozenbergowej pokój na poddaszu. Tam przeprowadziła się ona wraz z całą swoją rodziną.
Którejś nocy, a było to krótko przed utworzeniem getta, wpadli SS-mani do mieszkań członków Judenratu i zabrali wszystkich ze sobą. Jednego z nich, Zalcmana wywieźli do Kielc i stamtąd wysiedlili. Resztę wywieźli do Oświęcimia. Za wyjątkiem Kamrata nikt z nich nie przeżył. Kamrat wyszedł cało z obozu oświęcimskiego. Ludzie opowiadali później, że w swetrach pozostawionych przez córki Zalcmana Niemcy znaleźli kilkanaście wielkich brylantów.

Nowomianowany prezes drugiego Judenratu
Na krótko przed utworzeniem getta, Niemcy mianowali nowego prezesa tworzącego się Judenratu. Został nim człowiek inteligentny, przed wojna zamieszkały w Łodzi - Szolowicz. Ludność żydowska odniosła się do niego początkowo z wielkim zaufaniem, spodziewając się lepszego i bardziej ludzkiego stosunku z jego strony.
Na skutek utworzenia getta zmuszony byłem opuścić moje mieszkanie położone obok stacji kolejowej. Do mieszkania tego wprowadził się jakiś Polak z rodzina, wysiedlony z Poznania. Przeprowadzając się do getta, pozostawiłem w mieszkaniu cały szereg rzeczy, między innymi żywność, której nie mogłem zabrać ze sobą. Mój syn, który miał prawo opuszczania getta ze względu na swoja pracę, często odwiedzał ową rodzinę z Poznania i za każdym razem wnosił do getta trochę pozostawionej przez nas żywności. Dnia 12 września roku 1942 wrócił mój syn, jak zwykle, ale nie przyniósł żadnej żywności. Byłem tym zestresowany, a w odpowiedzi na moje pytania rozpłakał się. Okazało się, że Nowiński, były zawiadowca stacji kolejowej w Jędrzejowie, a obecnie kolejarz w służbie u Niemców opowiedział synowi mojemu w wielkiej tajemnicy, że na stacji przygotowane są wagony kolejowe, które służyć mają do transportu Żydów. Nowiński powiedział jeszcze: „Leć szybko do ojca twego i powiedz mu, żeby uciekał…” Zostawiłem syna mojego w domu i pobiegłem szybko do Szolowicza, ażeby w sekrecie powiedzieć mu o tem, co usłyszałem z ust mojego syna. Sądziłem, że znając wcześniej tę straszną tajemnicę będzie można uratować pewną część ludności. Szolowicz wysłuchał mnie, poczem odpowiedział mi, ażebym nie robił popłochu, bo to wszystko, co słyszałem jest nieprawdą. Tego samego dnia był on bowiem u Starosty i otrzymał nowy przydział mięsa i cukru dla ludności żydowskiej. Raz jeszcze zaprzeczył on kategorycznie i odesłał mnie do domu. Posądziłem kolejarza polskiego o szczerzenie popłochu. „Bo Szolowicz człowiek inteligentny” - mówiłem do siebie, „zapewne wie, co mówi i robi”. Niestety jednak rację miał kolejarz polski.
Szolowicz miał dwoje dzieci, syna i córkę. Na kilka dni przed ostateczną likwidacją getta, a było to w roku 1943, wysłał on dzieci swoje z Jędrzejowa. Zaopatrzył je w aryjskie papiery, wysłał je pociągiem i zamieszkać miały u aryjczyków. Po drodze jednak schwytano oboje i oboje zaraz zastrzelono.
Po paru dniach nastąpiła zupełna likwidacja getta i część ludności wywieziona została do obozu w Skarżysku-Kamiennej. Razem z tymi ludźmi został wywieziony został także Szolowicz, oraz jego siostrzeniec, były komendant policji żydowskiej w Jędrzejowie - Szlamek Garfunkel. Przed likwidacją getta umieścił Szolowicz wszystkie swoje wartościowe przedmioty u pewnego Polaka, który mieszkała za miastem. Polak ten nazywał się Józef Ra(…). Ra(…) załatwił także u siebie kryjówkę na wypadek, gdyby Szolowicz chciał kiedykolwiek skryć się u niego. I tak też było w rzeczywistości. Szolowicz i Garfunkel uciekli ze Skarżyska. Przybyli oni szczęśliwie pociągiem do Jędrzejowa i skryli się u Ra(…). Ra(…) przyjął obu. A po kilku dniach zamordował jednego i drugiego przywłaszczając sobie ich cały majątek. Szolowicz uciekł pozostawiając w obozie swoją żonę. Zaraz po ucieczce męża Szolowiczowa zażyła dużą dozę trucizny i umarła…

Yad Vashem, lipiec 1959 r.

Źródło: Yad Vashem, Jerozolima.
Transkrypcja: Andreovia.pl
http://andreovia.pl/publikacje/zydzi-z-jedrzejowa/item/35-yad-vashem

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz