wtorek, 9 lipca 2019

Menachem Horowicz - relacja, cz. 3

Wysiedlenie z Wodzisławia
Wodzisław to małe miasteczko położone niedaleko Jędrzejowa. W okresie od wybuchu wojny należało ono do powiatu jędrzejowskiego. A więc wszelkie sprawy Wodzisławia rozstrzygał Judenrat jędrzejowski. Także sprawy żywności należały do zakresu działania Judenratu w Jędrzejowie. W cztery dni po wrześniowym wysiedleniu z Jędrzejowa, odbyło się wysiedlenie z Wodzisławia. Wodzisław posiadał małą własną stację kolejową. Z tej to stacji wysiedlono 20 września 1942 roku całą ludność żydowską tam zamieszkałą. (przyp.: Wodzisław nigdy nie posiadał stacji kolejowej - prawdopodobnie chodzi o pobliski Sędziszów.)
Następnego dnia po wysiedleniu z Jędrzejowa, to jest 17 września, przyjechał do mnie jakiś Polak rowerem przywożąc ze sobą list. Polak ów przybył z Wodzisławia i przywiózł list od mego kuzyna, tamtejszego członka Judenratu, od Ensla Horowicza, stałego mieszkańca Wodzisławia. Po wysiedleniu u nas ludność tamtejsza była zaniepokojona. Mój kuzyn pytał w liście: „Co u Was słychać?” Odpowiedziałem mu tą samą drogą: „Ratujcie się”. Mój kuzyn otrzymał list i razem ze swoją rodziną uciekł natychmiast do lasu. Podobnie uczyniło także wielu innych Żydów. Na liście, którą Niemcy posiadali, stawić się miało na stacji 2800 Żydów, a zjawiło się tam tylko 500 osób. Reszta uciekła w las. Także mój brat Berek wówczas wraz z rodziną do lasu. Ludzie ci uszli wysiedleniu. Ich warunki bytu w lesie były jednak bardzo ciężkie. Nastała zima i zimno dokuczało im bardzo. Pozatem ludzie załamywali się, myśleli o powrocie, bo nie wierzyli w możliwość przetrwania zimy w lesie. Do obok położonego Sędziszowa przychodziły grupy ludzi do pracy z getta jędrzejowskiego. Ludzie z lasu zaczęli się do tych grup dołączać.

Przybycie brata mojego do getta jędrzejowskiego
Zdarzyło się raz, że Niemcy zaaresztowali prezesa Judenratu, Szolowicza. Trwało to krótko. Żona jego zanosiła mu codziennie jedzenie. Przechodząc dnia tego przez Rynek z jedzeniem zauważyła jakiegoś chłopa wiejskiego, który powiedział do niej: „Dajcie znać Horowiczowi, że ktoś tu leży chory na wozie…” Zawiadomiono mnie o tem. Nie mogłem jednak udać się na Rynek, ponieważ nie wolno mi było opuścić getta. Czekałem na mojego syna, który był w tym czasie przy pracy w Sędziszowie. Mój syn wrócił. Posłałem zaraz na Rynek by przekonać się, czy rzeczywiście ktoś czeka na mnie. Mój syn pobiegł i stwierdził, że to brat mój, Berek leży chory na wozie.
Brat mój uciekł z Wodzisławia, tuż przed wysiedleniem i skrył się z rodziną swoją w lesie. Niemcy wiedzieli dokładnie, że Żydzi, którzy nie stawili się na stacji we Wodzisławiu, pouciekali do lasów. Wydali więc oni pewnego dnia rozporządzenie, które okazało się zwykłą prowokacją. Na podstawie tego rozporządzenia, w trzech następujących miejscowościach, ustanowione zostanie getto dla Żydów. Tam wolno będzie mieszkać Żydom. Do miejscowości tych należały: Ostrowiec, Szydłowiec i Nowe Radomsko. Treść tego rozporządzenia przeznaczona była głównie dla ludzi ukrytych po lasach. Ludzie ci byli już na wyczerpaniu, więc nie mieli siły i uwierzyli Niemcom. Nadjechał samochód, który miał zawieźć tych ludzi do jednej z powyżej wymienionych miejscowości. Mój brat, który znajdował się tam także, wszedł do auta tak niezręcznie, że przerwał się i dostał przepukliny. Gdy przybył do pierwszego osiedla spotkał dra Wodzisławskiego. Dr Wodzisławski, Polak, znał dobrze mojego brata. Dał mu też natychmiast skierowanie do szpitala powiatowego w Jędrzejowie. Chłop jakiś przywiózł go tutaj furmanką. Porozumiałem się z głównym sekretarzem szpitala, drem Mazurem. Dzięki jego interwencji brat mój został natychmiast przyjęty i tego samego wieczora jeszcze, operowany. Przez trzy tygodnie przebywał on w szpitalu, później dostał się do małego getta i pracował razem ze mną w kuchni.

 
Majątki w getcie
Chciałbym tu zaznaczyć w jaki sposób dysponowałem pieniędzmi, mimo że nie zarabiałem przez tak długi okres czasu. Przebywałem w getcie przez dwa i pół roku, żyłem i dysponowałem dużymi sumami. Potem przybyłem do obozu w Skarżysku-Kamiennej, gdzie przydzielono mnie do bardzo ciężkiej pracy. Otrzymałem pracę w pociskowni. Za pieniądze przeniesiony zostałem do pracy lekkiej, w magazynie u Nowickiego.
Przed wojną byłem właścicielem składu węgla i koksu. Gdy Niemcy wkroczyli do Jędrzejowa, zabrali mi cały towar, który się w tym składzie znajdował. Ostatnie 7 tysięcy złotych, które posiadałem, oddałem żonie mojej, gdy stała na placu, przed pójściem na wysiedlenie. Pozostałem więc zupełnie bez pieniędzy.
Potem ocalałem z wysiedlenia i zostałem z owymi 230 ludźmi, których zamknięto w getcie. Zostały wówczas mieszkania opuszczone i pozostawione przez tych, którzy poszli na wysiedlenie. Niemcy wyznaczyli wówczas pewną grupę ludzi spośród tych, którzy pozostali w getcie, a to w celu szukania pochowanych przez wysiedlonych Żydów majątków. Wychodzili oni bowiem z założenia, że Żydzi prędzej znajdą kryjówki zrobione przez ich braci i ukryte w nich majątki i dlatego zrobią to lepiej, niż Polacy. W tym celu wyznaczyli Niemcy jeden dom w getcie, gdzie wspomniana grupa ludzi miała znosić i zwozić wszystkie znalezione przez nich wartościowe przedmioty. My zaś, to jest ci wszyscy, którzy przebywali stale w getcie, mieliśmy zajmować się uporządkowaniem i zorganizowaniem tego domu. Dom został podzielony na części, które służyły do zbierania skór, butów, i innych towarów. W okresie tym ludzie nasi znajdowali nieraz bardzo drogocenne rzeczy i te zatrzymywali dla siebie. Pewnego razu zięć mój, Mosze Preis natknął się na paczkę z pieniędzmi. Okazało się, że w paczce znajdowało się 60 sztuk polskich banknotów po 500 złotych każden, czyli 30 tysięcy złotych. Paczkę tę znalazł mój zięć w komórce węgla należącej do hurtownika Ejbuszyca. Pozatem nasi ludzie szli do pracy tej nago, wracali natomiast ubrani we wszystko, co w danej chwili było im potrzebne.
Sytuacja nasza w getcie stawała się coraz mniej bezpieczna. Niemcy strzelali i zabijali ludzi z najbłahszego nawet powodu. Atmosfera była stale bardzo napięta i dla mnie jasne się stało, że Niemcy zlikwidują i to małe getto.
Syn mój przyniósł z prawy pewnego dnia 5 kg pieprzu, 10 par cholew damskich oraz dwa kupony bielskie. Rzeczy te przedstawiały wówczas olbrzymi majątek. Z powodu naprężonej sytuacji, jaka zapanowała w getcie, postanowiłem zdobyty majątek umieścić w jakimś pewniejszym niż getto miejscu.
Miałem znajomego Polaka, który nazywał się Różycki. Różycki w czasach normalnych był antysemitą, ale w chwilach ważnych okazał się przyjacielem człowieka. Był on dyrektorem Związku Ziemian „Opatkowice”, rozciągającego się na cały powiat jędrzejowski. Postanowiłem jemu zaufać cały znaleziony majątek.
W tym celu zdobyłem gdzieś worek, do którego włożyłem pieprz i towary, oraz ową paczuszkę zawierającą 30 tysięcy złotych. Do worka załączyłem list następującej treści: Panie Dziedzicu, proszę zachować dla siebie u siebie to, co Panu przesyłam. Niech to się znajduje w rękach Pańskich. Może mi się to przydać kiedyś na czarną godzinę”. Teraz chodziło tylko o przesłanie worka, aby dostał się do rąk Różyckiego. Do getta przywożono dla nas codziennie żywność. Przywoziła ją spółdzielnia, dwa lub trzy razy tygodniowo, zwożąc żywność z różnych dworów. Spółdzielnia przywoziła do getta mleko i mięso. Nie zawsze jednak przywożono produkty z tego samego dworu. Czekałem więc na ludzi, którzy przywiozą żywność ze znanego mi dworu. Razu pewnego, gdy przywieziono mleko, spostrzegłem mleczarza, którego znałem. Podeszłem do niego, oddałem mu list i paczkę dla Różyckiego. Nazajutrz ten sam mleczarz przywiózł do getta dwie bańki mleka. Przy tej sposobności odszukał mnie i oddał mi polecenie od Różyckiego. Różycki mianowicie proponował, ażebym podszedł następnego dnia wieczorem pod parkan getta, który graniczy jednocześnie z ogrodem związku ziemiańskiego. W miejscu tym wolno mi się było poruszać. Gdy przybyłem tam następnego wieczora Różycki czekał już na mnie, Kiedy mnie spostrzegł powiedział zaraz: „Horowicz, po co mi Wasze pieniądze?” Odpowiedziałem i wytłumaczyłem też jednocześnie, że na podstawie tego, co się obecnie dzieje w getcie, można wnioskować, że Niemcy nie pozostawią tutaj Żydów. Nie ma też obecnie żadnej żydowskiej instytucji, gdzie mógłbym te pieniądze przekazać. O ile przeżyję wojnę zgłoszę się po nie. O ile zaś nie będę żył, tłumaczyłem Różyckiemu, może z tymi pieniędzmi zrobić co mu się tylko podoba. Wolę też, w takim wypadku, by znajdowały się one u niego. Różycki wysłuchał mnie, otarł łzy, które spływały mu z oczu i powiedział: „Bądź zdrów”. Odchodząc zwrócił mi jeszcze uwagę, że gdybym kiedykolwiek pisał do niego, ażebym starał się nie używać jego nazwiska, tylko z obu stron listu mam wypisać słowa: „Ogród - Związek Ziemian”. Różycki bał się kontaktu z Żydami. (przyp.: Z dalszej części opowiadania M. Horowicza, tutaj nie publikowanej a dotyczącej jego pobytu w obozie w Skarżysku-Kamiennej wynika, że Różycki, poprzez inne osoby, zwrócił mu z nadmiarem wszystkie zdeponowane pieniądze i równowartość rzeczy.)

Moja praca na terenie getta. Chowanie zmarłych
W czasach gdy przebywałem w małym getcie do zajęć moich, poza pracą w kuchni, należało chowanie zmarłych. Chowaliśmy ich na cmentarzu żydowskim. W takich przypadkach otrzymywałem zezwolenie na wyjście z getta z poleceniem, aby możliwie prędko posprzątać trupy. Chowaliśmy naszych ludzi na cmentarzu żydowskim.
Do pracy mojej w chowaniu zmarłych miałem do pomocy ośmiu młodych chłopców. Jeden z moich pomocników, Waksbaum, orientował się doskonale na cmentarzu. Wiedzieliśmy obaj o każdym nowopowstałym grobie. Oddanym pomocnikiem był także Grünberg, którego ojciec pracował przed wojną w Chewra Kadisza w Jędrzejowie. Ów Grünberg nie żyje. Natomiast brat jego Szaul Grünberg przeżył wojnę i mieszka obecnie w Kraju, w Holonie.

Wydawanie papierów aryjskich
Niedaleko Jędrzejowa leżało miasteczko Staszów. Z Jędrzejowa do Staszowa prowadziła tylko jedna kolejka wąskotorowa. Magistrat miasta Staszowa załatwiał papiery aryjskie dla ludzi przyjeżdżających tu w tym celu z różnych miast Polski. Przyjeżdżali ludzie z Warszawy i z Łodzi. Nie wiem w jaki sposób jechali oni pociągami do Staszowa. Wiem tylko, że wracając legitymowali się już nabytymi w magistracie staszowskim papierami. Wszyscy oni przybywali do nas kolejką wąskotorową, a z Jędrzejowa jechali dalej.
Polski kolejarz, wielki antysemita, prowadził wąskotorową kolejkę ze Staszowa do Jędrzejowa. Pewnego razu doniósł on władzom niemieckim, że w kolejce znajdują się ludzie posiadający fałszywe papiery. Policja niemiecka przybyła natychmiast. Zatrzymano wszystkich Żydów, którzy legitymowali się nowonabytymi papierami. Znajdowało się wśród nich sześciu mężczyzn i jedna kobieta z małym dzieckiem na ręku, przybyła tu z Łodzi. Kazano wszystkim ustawić się w szeregu i zastrzelono wszystkich. Mąż wspomnianej kobiety, kiedy zorientował się, że policja niemiecka kontroluje papiery wszystkich obecnych w kolejce uciekł, niezauważony przez nikogo. Nazajutrz uczestniczył on w pogrzebie swojej zony i swojego dziecka. W momencie, kiedy strzelano do wspomnianych ludzi, było bardzo zimno i sypał gęsty śnieg.
Natychmiast po wykonaniu egzekucji przysłano po mnie i po moich pomocników. Mieliśmy przybyć natychmiast, aby uprzątnąć trupy. Przybyliśmy we wskazane miejsce furmanką zaprzężoną w jednego konia. Załadowaliśmy trupy i zawieźliśmy je na cmentarz żydowski. Nazajutrz rano pochowaliśmy wszystkich.
Kolejarz jakiś opowiadał nam później, że Niemcy drwili jeszcze z owej kobiety, zanim ją zastrzelili. Jeden z nich krzyczał: „Es ist schade eine Kugel für den Kinderkopf”.
Znałem doskonale teren cmentarza. Razem z pomocnikami moimi staraliśmy się zawsze pochować ludzi naszych po ludzku i według rytuału żydowskiego.
Razu pewnego przyszedł do mnie jeden z pomocników moich Waksbaum i powiedział mi, że zauważył na cmentarzu 12 nowych grobów. Zdziwiło nas to obu ogromnie. Kto i kogo pochował? Bez nas było to zupełnie niemożliwe. Wkrótce rozwiązaliśmy zagadkę.
W getcie przebywała jeszcze garstka ludzi pobożnych
chasydów. Jeszcze w jesieni, roku 1942 okazali oni dużo cierpliwości urządzając „kuczkę”, pod koniec świąt żydowskich i śpiewając głośno pieśni ostatniego dnia Symchat Tora. Grupa tych chasydów mieszkała we wsi Piaski, niedaleko cmentarza żydowskiego, u znajomego Polaka, w porozumieniu z którym wybudowała ona bunkier na cmentarzu. W nocy wykopali chasydzi dwanaście świeżych grobów. Pod ziemią, pod tymi grobami, urządzony był bunkier. Właściwie było kilka bunkrów. Wejście zaś do tych bunkrów prowadziło z mieszkania owego Polaka. W ten sposób ukryć się chcieli wspomniani „chasydzi” w grobach, by nie budzić nigdzie żadnego podejrzenia. Ów znajomy Polak miał im dostarczać jedzenie do bunkra. Wszystko to załatwione było za duże pieniądze.
Gdy schodziło się z miasteczka na cmentarz żydowski, przechodziło się przez wieś Piaski. Tutaj to zauważyłem któregoś dnia, że chłopi wyrywają pomniki żydowskie i układają je na drodze, na piaskach, ażeby wygodniej było chodzić. Szczególnie dużo było tych pomników w miejscach, którędy przechodziło bydło. Tędy bowiem, deptając po pomnikach, szły krowy na pastwiska. Pomniki te nie były niczem przykryte, były one jeszcze nie uszkodzone i z daleka widniały nazwiska na nich wypisane. Pamiętam nazwisko „Dickerman” widoczne już z bardzo daleka.
Potem Niemcy nie pozwolili więcej grzebać ludzi indywidualnie. U wejścia cmentarza wykopali oni wielki dół i tam wrzucali wszystkie trupy razem.
Pewnego dnia, a było to w sobotę, zastrzelili Niemcy trzech młodych, żydowskich chłopców. Zawołali mnie zaraz i powiedzieli do mnie „In 15 Minuten, das Dreck, soll sein begraben!” Wzięliśmy trupy, wyjechaliśmy na cmentarz i wrzuciliśmy je do wspólnego dołu.
Będąc na cmentarzu zauważyliśmy, że chłopi burzą mury cmentarne i zabierają cegły potrzebne im do budowy. Chłopi burzyli też pomniki i zabierali z cmentarza wszystko, co mogło być w jakikolwiek sposób potrzebne.
Wobec takiego stanu rzeczy „chasydzi” nie mogli więcej korzystać ze swoich kryjówek, przygotowanych z takim trudem. Kilku z nich uciekło na czas, jeszcze przed likwidacją getta. Kilku z nich zostało na miejscu zastrzelonych przez Niemców. A reszta wywieziona została do obozu w Skarżysku-Kamiennej.

Losy rabina Szabse Rapaporta
Szabse Rapaport, syn Abrama, pochodził z Bielska i sprawował urząd w małym polskim miasteczku, w Pińczowie. Należał do znanej bielskiej rodziny Rapaportów. A sprawując urząd był on nadal wspólnikiem w 25 procentach do włókienniczego przedsiębiorstwa, które czynne było w Bielsku. Począwszy od wieku XVII rodzina ta sprawowała w Pińczowie urząd rabinacki. I w ten sposób stało się ono w rodzinie Rapaportów dziedziczne. Należeli oni przytem do rodziny Szachów co było też wielkim zaszczytem. Szach oznaczało Szabse i Kohen. Taki stan rzeczy trwał do roku 1914, to jest do wybuchu pierwszej wojny światowej. Kiedy później Rosja opuściła tereny polskie, powstały na tych ziemiach gminy żydowskie, które miały już prawo wyboru rabina. Albowiem dotychczas piastowanie tego urzędu było dziedziczne. Poprzednikiem Szabse Rapaporta był jego kuzyn.
Ponieważ odtąd gminy żydowskie miały prawo wyboru rabina, należało zjednać sobie odpowiednio ludność. Szabse miał we Wiedniu brata, Maksa Rapaporta, który był bardzo bogatym człowiekiem. Kiedy stał się aktualny wybór rabina, przyjechał Maks Rapaport do Pińczowa i przywiózł ze sobą pełne walizy pieniędzy. Pieniądze te podzielił on wśród ludności i w ten sposób Szabse Rapaport został wybrany na stanowisko rabina w Pińczowie. Było to w roku 1927 lub też w 1928 roku.
Gdy wybuchła wojna w roku 1939, Maks Rapaport uciekła wraz z całą rodziną swoją z Wiednia poza granice Niemiec. Tam zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie grozi bratu jego w Polsce, zaczął się starać dla niego o papiery zagraniczne. Wkrótce potem udało mu się takie papiery zdobyć. Było tam obywatelstwo paragwajskie, a papiery opiewały na nazwisko Szabse Rapaporta, jego żony i pięciorga dzieci. Papiery te wysłał Maks Rapaport pocztą i przybyły one do Polski, do powiatu pińczowskiego, na parę dni przed wysiedleniem Żydów z Pińczowa.
Był to wrzesień, rok 1942. Niemieckie Kreiskommando powiatu pińczowskiego nie wiedziało co począć z ludźmi, na których nazwisko papiery te opiewały. Ponieważ w międzyczasie nastąpiło wysiedlenie ludności żydowskiej całego powiatu, w tem także miasta Pińczowa, dołączyło Kreiskommando rabina i jego rodzinę do ludzi, którzy szli na to wysiedlenie. Wysiedlenie obejmowało cały powiat, całą ludność żydowską miasteczek Buska i Pińczowa. Razem ze wszystkimi szedł Szabse Rapaport, wraz ze swoją rodziną pieszo 40 km do Jędrzejowa. Tutaj zgromadzono wszystkich na wielkim targowisku, które przeznaczone było dla bydła. W strasznych warunkach, wyczerpani do ostatnich granic, spędzili ludzie noc całą na owym placu. Poinformowano starostę jędrzejowskiego o papierach zagranicznych, jakie nadeszły tu dla rodziny Rapaportów. Dzięki jego interwencji i po telefonicznym porozumieniu się z odpowiednim urzędem na Gestapo w Krakowie, wyciągnęła żandarmeria rabina z owego targowiska i wraz z jego rodziną odprowadzili go do naszego getta. W międzyczasie Niemcy porozumiewali się w dalszym ciągu z Krakowem i jak twierdzili ludzie z naszego Judenratu, także z kancelarią generalnego gubernatora Franka, ażeby uzyskać stamtąd wskazówki, co począć z ową żydowską rodziną, która uzyskała obywatelstwo Paragwaju.
Była godzina 11 w nocy, gdy żandarmi przyprowadzili rabina Rapaporta oraz jego żonę i pięcioro dzieci do getta. Weszli oni do domku, w którym mieszkałem. Rabin Rapaport był moim kuzynem, więc jako do rodziny przyszedł przede wszystkim do mnie. Gdy przyjeżdżał on przed wojną do Jędrzejowa, był także zawsze moim gościem. Modlił się u mnie, jadł a potem dopiero wybierał się w dalszą drogę. Pińczów nie miał stacji kolejowej; by móc wybrać się w podróż trzeba było przede wszystkim przybyć do Jędrzejowa. Toteż rabin był moim częstym gościem.
Obecnie w nocy, przyprowadzeni przez żandarmów niemieckich, przedstawiali oni straszny widok. Byli wymarznięci, głodni, od dwóch dni nic nie jedli, słaniali się wszyscy na nogach. Razem z małymi dziećmi przeszli 40 km pieszo. Przygotowaliśmy dla nich kolację, spędzili w domku moim całą noc, do rana.
Rano żandarmeria niemiecka przyszła po nich. Zabrano całą rodzinę i wysłano ją do Niemiec. W Niemczech znajdować się miał podobno obóz, w którym koncentrowano wszystkich obcokrajowców. Więcej o nich podczas wojny nie słyszałem.
W pewnym okresie po wojnie, przebywałem na terenie Niemiec, w mieście Ulm. Tam spotkałem przypadkowo kuzynkę moją, nazwiskiem Manela, pochodzącą z Będzina. Opowiedziała mi ona, że rabin został wraz z całą rodziną swoją zastrzelony. Kuzynka moja znajduje się obecnie w Kraju, nazywa się po mężu Keszew i mieszka w Natanji.
Spotkałem wówczas na terenie Niemiec jeszcze innych ludzi, pochodzących z Będzina. Niektórzy z nich przebywali z rabinem Rapaportem w różnych lagrach, na terenie Niemiec. Spotkałem mianowicie Bajtnera z córką, Gresbarda, syna rabina będzińskiego, Lichtensteina i Golda. Wszyscy oni przebywali razem z rabinem Rapaportem w obozach niemieckich. Opowiedzieli mi, że w jednym z obozów, a było to jakie 3 miesiące przed zakończeniem wojny, przeprowadzili kontrolę ludzi posiadających papiery obcokrajowców. Po tej kontroli okazało się, że papiery rodziny Rapaport są niewystarczające. Wówczas zastrzelono rabina Rapaporta wraz z całą rodziną i jeszcze wiele innych osób posiadających podobne jak on papiery.

Ostateczna likwidacja getta - luty, rok 1943
Było to po upływie dwóch tygodni od rozmowy mojej z dziedzicem Różyckim, któremu zaufałem moje pieniądze, gdy SS-mani wtargnęli nad ranem do getta. Rozpoczęły się nawoływania, krzyki i wrzaski: „Raus”. Wyganiano wszystkich z mieszkań.
Naprzeciwko domku, w którym mieszkaliśmy, ale już poza gettem, mieszkał znajomy mój, Polak nazwiskiem Białkiewicz. Białkiewicz był z zawodu leśniczym. Ażeby dostać się do jego domku, trzeba było przejść parkan otaczający getto, potem przeskoczyć małą rzeczkę dzielącą getto od połaci ziemi, zamieszkałej przez leśniczego. Zorientowaliśmy się natychmiast, że należy uciekać z getta. Mój syn był razem ze mną. Chwyciliśmy stojące w pogotowiu walizki, przeskoczyliśmy parkan, potem rzeczkę, aby jak najszybciej dostać się do Białkiewicza. Tutaj mieliśmy ukryć się w stodole, jak z góry było umówione. Ale w tym momencie zauważył nas pewien Polak, obecnie volksdeutsch, który znał nas dobrze sprzed wojny i krzyknął za nami: „Meniek nazad, inaczej będę strzelał. Zrobiłbym to od razu, ale ponieważ znam was - radzę wróćcie do getta. Będę udawał, że was nie widziałem”. Nie mając innego wyjścia wróciliśmy tą samą drogą do getta. Stamtąd nie zabierając żadnych rzeczy, udaliśmy się razem z innymi na plac, na którym gromadzono wszystkich Żydów.


Likwidacja szpitala
W jednym z domków małego getta mieścił się mały szpital, w którym znajdowało się szesnaście łóżek. Dr Ber był głównym lekarzem tego szpitala. Mieszkał ona wraz z żoną swoją w domku, w którym znajdował się szpital. Podobnie Sternfeld mieszkał również w tym domku. Sternfeld pełnił w szpitalu funkcję stróża nocnego.
Ostateczne wysiedlenie, które miało miejsce 23 lutego 1943 roku pociągnęło za sobą zupełną likwidację getta w Jędrzejowie. Było tego dnia bardzo zimno. Niemcy wtargnęli do małego szpitala. Dr Ber i jego żona uciekli na czas. W momencie, gdy Niemcy weszli, znajdowało się w szpitalu szesnaście osób, sami mężczyźni. SS-mani rozkazali wszystkim opuścić łóżka i zupełnie nagich i bosych wypędzili z budynku. Potem kazali się im ustawić na placu i wszystkich wystrzelali. Przypadkowo scena ta odbyła się naprzeciw miejsca, gdzie stałem z synem i byliśmy świadkami tego wydarzenia.
Jeden z owych mężczyzn, nazwiskiem Wargoń, zorientował się w sytuacji i widząc, że Niemcy szykują się do stracenia tych ludzi zdecydował się w ostatniej chwili na ucieczkę. Przeleciał on na drugą stronę i przez jeden moment ukrył się za mną. Potem zaczął uciekać w kierunku cmentarza. Tuż przed parkanem cmentarnym wpadł w śnieg w ten sposób, że śnieg zakrył go prawie zupełnie. Nie wiem, czy Niemcy nie zauważyli jego ucieczki, czy też szukali go i nie znaleźli. Wargoń leżąc w śniegu przeczekał, aż SS-mani zakończyli akcję wysiedleńczą. Poczem wstał, wsunął się na teren cmentarza i ukrył się między pomnikami. Po pewnym czasie udał się do znajomego Polaka, gdzie przeżył wojnę. Obecnie Wargoń mieszka w Australii.
Na placu tymczasem segregowano wszystkich obecnych tu ludzi na grupy. Nam kazano wejść do samochodów. Jak się okazało majster Battenschlager przyjechał tutaj ze Skarżyska-Kamiennej, gdzie mieściła się fabryka amunicji „Hasag”, ażeby wybrać tu ludzi zdolnych do pracy i zabrać ich ze sobą.
Nasze auta ruszyły w drogę. (…)

 
Yad Vashem, lipiec 1959 r. 

 
Źródło: Yad Vashem, Jerozolima.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz