środa, 7 sierpnia 2019
wtorek, 9 lipca 2019
Menachem Horowicz - relacja, cz. 3
Wysiedlenie z Wodzisławia
Wodzisław to małe miasteczko położone niedaleko Jędrzejowa. W okresie od wybuchu wojny należało ono do powiatu jędrzejowskiego. A więc wszelkie sprawy Wodzisławia rozstrzygał Judenrat jędrzejowski. Także sprawy żywności należały do zakresu działania Judenratu w Jędrzejowie. W cztery dni po wrześniowym wysiedleniu z Jędrzejowa, odbyło się wysiedlenie z Wodzisławia. Wodzisław posiadał małą własną stację kolejową. Z tej to stacji wysiedlono 20 września 1942 roku całą ludność żydowską tam zamieszkałą. (przyp.: Wodzisław nigdy nie posiadał stacji kolejowej - prawdopodobnie chodzi o pobliski Sędziszów.)
Następnego dnia po wysiedleniu z Jędrzejowa, to jest 17 września, przyjechał do mnie jakiś Polak rowerem przywożąc ze sobą list. Polak ów przybył z Wodzisławia i przywiózł list od mego kuzyna, tamtejszego członka Judenratu, od Ensla Horowicza, stałego mieszkańca Wodzisławia. Po wysiedleniu u nas ludność tamtejsza była zaniepokojona. Mój kuzyn pytał w liście: „Co u Was słychać?” Odpowiedziałem mu tą samą drogą: „Ratujcie się”. Mój kuzyn otrzymał list i razem ze swoją rodziną uciekł natychmiast do lasu. Podobnie uczyniło także wielu innych Żydów. Na liście, którą Niemcy posiadali, stawić się miało na stacji 2800 Żydów, a zjawiło się tam tylko 500 osób. Reszta uciekła w las. Także mój brat Berek wówczas wraz z rodziną do lasu. Ludzie ci uszli wysiedleniu. Ich warunki bytu w lesie były jednak bardzo ciężkie. Nastała zima i zimno dokuczało im bardzo. Pozatem ludzie załamywali się, myśleli o powrocie, bo nie wierzyli w możliwość przetrwania zimy w lesie. Do obok położonego Sędziszowa przychodziły grupy ludzi do pracy z getta jędrzejowskiego. Ludzie z lasu zaczęli się do tych grup dołączać.
Przybycie brata mojego do getta jędrzejowskiego
Zdarzyło się raz, że Niemcy zaaresztowali prezesa Judenratu, Szolowicza. Trwało to krótko. Żona jego zanosiła mu codziennie jedzenie. Przechodząc dnia tego przez Rynek z jedzeniem zauważyła jakiegoś chłopa wiejskiego, który powiedział do niej: „Dajcie znać Horowiczowi, że ktoś tu leży chory na wozie…” Zawiadomiono mnie o tem. Nie mogłem jednak udać się na Rynek, ponieważ nie wolno mi było opuścić getta. Czekałem na mojego syna, który był w tym czasie przy pracy w Sędziszowie. Mój syn wrócił. Posłałem zaraz na Rynek by przekonać się, czy rzeczywiście ktoś czeka na mnie. Mój syn pobiegł i stwierdził, że to brat mój, Berek leży chory na wozie.
Brat mój uciekł z Wodzisławia, tuż przed wysiedleniem i skrył się z rodziną swoją w lesie. Niemcy wiedzieli dokładnie, że Żydzi, którzy nie stawili się na stacji we Wodzisławiu, pouciekali do lasów. Wydali więc oni pewnego dnia rozporządzenie, które okazało się zwykłą prowokacją. Na podstawie tego rozporządzenia, w trzech następujących miejscowościach, ustanowione zostanie getto dla Żydów. Tam wolno będzie mieszkać Żydom. Do miejscowości tych należały: Ostrowiec, Szydłowiec i Nowe Radomsko. Treść tego rozporządzenia przeznaczona była głównie dla ludzi ukrytych po lasach. Ludzie ci byli już na wyczerpaniu, więc nie mieli siły i uwierzyli Niemcom. Nadjechał samochód, który miał zawieźć tych ludzi do jednej z powyżej wymienionych miejscowości. Mój brat, który znajdował się tam także, wszedł do auta tak niezręcznie, że przerwał się i dostał przepukliny. Gdy przybył do pierwszego osiedla spotkał dra Wodzisławskiego. Dr Wodzisławski, Polak, znał dobrze mojego brata. Dał mu też natychmiast skierowanie do szpitala powiatowego w Jędrzejowie. Chłop jakiś przywiózł go tutaj furmanką. Porozumiałem się z głównym sekretarzem szpitala, drem Mazurem. Dzięki jego interwencji brat mój został natychmiast przyjęty i tego samego wieczora jeszcze, operowany. Przez trzy tygodnie przebywał on w szpitalu, później dostał się do małego getta i pracował razem ze mną w kuchni.
Wodzisław to małe miasteczko położone niedaleko Jędrzejowa. W okresie od wybuchu wojny należało ono do powiatu jędrzejowskiego. A więc wszelkie sprawy Wodzisławia rozstrzygał Judenrat jędrzejowski. Także sprawy żywności należały do zakresu działania Judenratu w Jędrzejowie. W cztery dni po wrześniowym wysiedleniu z Jędrzejowa, odbyło się wysiedlenie z Wodzisławia. Wodzisław posiadał małą własną stację kolejową. Z tej to stacji wysiedlono 20 września 1942 roku całą ludność żydowską tam zamieszkałą. (przyp.: Wodzisław nigdy nie posiadał stacji kolejowej - prawdopodobnie chodzi o pobliski Sędziszów.)
Następnego dnia po wysiedleniu z Jędrzejowa, to jest 17 września, przyjechał do mnie jakiś Polak rowerem przywożąc ze sobą list. Polak ów przybył z Wodzisławia i przywiózł list od mego kuzyna, tamtejszego członka Judenratu, od Ensla Horowicza, stałego mieszkańca Wodzisławia. Po wysiedleniu u nas ludność tamtejsza była zaniepokojona. Mój kuzyn pytał w liście: „Co u Was słychać?” Odpowiedziałem mu tą samą drogą: „Ratujcie się”. Mój kuzyn otrzymał list i razem ze swoją rodziną uciekł natychmiast do lasu. Podobnie uczyniło także wielu innych Żydów. Na liście, którą Niemcy posiadali, stawić się miało na stacji 2800 Żydów, a zjawiło się tam tylko 500 osób. Reszta uciekła w las. Także mój brat Berek wówczas wraz z rodziną do lasu. Ludzie ci uszli wysiedleniu. Ich warunki bytu w lesie były jednak bardzo ciężkie. Nastała zima i zimno dokuczało im bardzo. Pozatem ludzie załamywali się, myśleli o powrocie, bo nie wierzyli w możliwość przetrwania zimy w lesie. Do obok położonego Sędziszowa przychodziły grupy ludzi do pracy z getta jędrzejowskiego. Ludzie z lasu zaczęli się do tych grup dołączać.
Przybycie brata mojego do getta jędrzejowskiego
Zdarzyło się raz, że Niemcy zaaresztowali prezesa Judenratu, Szolowicza. Trwało to krótko. Żona jego zanosiła mu codziennie jedzenie. Przechodząc dnia tego przez Rynek z jedzeniem zauważyła jakiegoś chłopa wiejskiego, który powiedział do niej: „Dajcie znać Horowiczowi, że ktoś tu leży chory na wozie…” Zawiadomiono mnie o tem. Nie mogłem jednak udać się na Rynek, ponieważ nie wolno mi było opuścić getta. Czekałem na mojego syna, który był w tym czasie przy pracy w Sędziszowie. Mój syn wrócił. Posłałem zaraz na Rynek by przekonać się, czy rzeczywiście ktoś czeka na mnie. Mój syn pobiegł i stwierdził, że to brat mój, Berek leży chory na wozie.
Brat mój uciekł z Wodzisławia, tuż przed wysiedleniem i skrył się z rodziną swoją w lesie. Niemcy wiedzieli dokładnie, że Żydzi, którzy nie stawili się na stacji we Wodzisławiu, pouciekali do lasów. Wydali więc oni pewnego dnia rozporządzenie, które okazało się zwykłą prowokacją. Na podstawie tego rozporządzenia, w trzech następujących miejscowościach, ustanowione zostanie getto dla Żydów. Tam wolno będzie mieszkać Żydom. Do miejscowości tych należały: Ostrowiec, Szydłowiec i Nowe Radomsko. Treść tego rozporządzenia przeznaczona była głównie dla ludzi ukrytych po lasach. Ludzie ci byli już na wyczerpaniu, więc nie mieli siły i uwierzyli Niemcom. Nadjechał samochód, który miał zawieźć tych ludzi do jednej z powyżej wymienionych miejscowości. Mój brat, który znajdował się tam także, wszedł do auta tak niezręcznie, że przerwał się i dostał przepukliny. Gdy przybył do pierwszego osiedla spotkał dra Wodzisławskiego. Dr Wodzisławski, Polak, znał dobrze mojego brata. Dał mu też natychmiast skierowanie do szpitala powiatowego w Jędrzejowie. Chłop jakiś przywiózł go tutaj furmanką. Porozumiałem się z głównym sekretarzem szpitala, drem Mazurem. Dzięki jego interwencji brat mój został natychmiast przyjęty i tego samego wieczora jeszcze, operowany. Przez trzy tygodnie przebywał on w szpitalu, później dostał się do małego getta i pracował razem ze mną w kuchni.
Majątki w getcie
Chciałbym tu zaznaczyć w jaki sposób dysponowałem pieniędzmi, mimo że nie zarabiałem przez tak długi okres czasu. Przebywałem w getcie przez dwa i pół roku, żyłem i dysponowałem dużymi sumami. Potem przybyłem do obozu w Skarżysku-Kamiennej, gdzie przydzielono mnie do bardzo ciężkiej pracy. Otrzymałem pracę w pociskowni. Za pieniądze przeniesiony zostałem do pracy lekkiej, w magazynie u Nowickiego.
Przed wojną byłem właścicielem składu węgla i koksu. Gdy Niemcy wkroczyli do Jędrzejowa, zabrali mi cały towar, który się w tym składzie znajdował. Ostatnie 7 tysięcy złotych, które posiadałem, oddałem żonie mojej, gdy stała na placu, przed pójściem na wysiedlenie. Pozostałem więc zupełnie bez pieniędzy.
Potem ocalałem z wysiedlenia i zostałem z owymi 230 ludźmi, których zamknięto w getcie. Zostały wówczas mieszkania opuszczone i pozostawione przez tych, którzy poszli na wysiedlenie. Niemcy wyznaczyli wówczas pewną grupę ludzi spośród tych, którzy pozostali w getcie, a to w celu szukania pochowanych przez wysiedlonych Żydów majątków. Wychodzili oni bowiem z założenia, że Żydzi prędzej znajdą kryjówki zrobione przez ich braci i ukryte w nich majątki i dlatego zrobią to lepiej, niż Polacy. W tym celu wyznaczyli Niemcy jeden dom w getcie, gdzie wspomniana grupa ludzi miała znosić i zwozić wszystkie znalezione przez nich wartościowe przedmioty. My zaś, to jest ci wszyscy, którzy przebywali stale w getcie, mieliśmy zajmować się uporządkowaniem i zorganizowaniem tego domu. Dom został podzielony na części, które służyły do zbierania skór, butów, i innych towarów. W okresie tym ludzie nasi znajdowali nieraz bardzo drogocenne rzeczy i te zatrzymywali dla siebie. Pewnego razu zięć mój, Mosze Preis natknął się na paczkę z pieniędzmi. Okazało się, że w paczce znajdowało się 60 sztuk polskich banknotów po 500 złotych każden, czyli 30 tysięcy złotych. Paczkę tę znalazł mój zięć w komórce węgla należącej do hurtownika Ejbuszyca. Pozatem nasi ludzie szli do pracy tej nago, wracali natomiast ubrani we wszystko, co w danej chwili było im potrzebne.
Sytuacja nasza w getcie stawała się coraz mniej bezpieczna. Niemcy strzelali i zabijali ludzi z najbłahszego nawet powodu. Atmosfera była stale bardzo napięta i dla mnie jasne się stało, że Niemcy zlikwidują i to małe getto.
Syn mój przyniósł z prawy pewnego dnia 5 kg pieprzu, 10 par cholew damskich oraz dwa kupony bielskie. Rzeczy te przedstawiały wówczas olbrzymi majątek. Z powodu naprężonej sytuacji, jaka zapanowała w getcie, postanowiłem zdobyty majątek umieścić w jakimś pewniejszym niż getto miejscu.
Miałem znajomego Polaka, który nazywał się Różycki. Różycki w czasach normalnych był antysemitą, ale w chwilach ważnych okazał się przyjacielem człowieka. Był on dyrektorem Związku Ziemian „Opatkowice”, rozciągającego się na cały powiat jędrzejowski. Postanowiłem jemu zaufać cały znaleziony majątek.
W tym celu zdobyłem gdzieś worek, do którego włożyłem pieprz i towary, oraz ową paczuszkę zawierającą 30 tysięcy złotych. Do worka załączyłem list następującej treści: Panie Dziedzicu, proszę zachować dla siebie u siebie to, co Panu przesyłam. Niech to się znajduje w rękach Pańskich. Może mi się to przydać kiedyś na czarną godzinę”. Teraz chodziło tylko o przesłanie worka, aby dostał się do rąk Różyckiego. Do getta przywożono dla nas codziennie żywność. Przywoziła ją spółdzielnia, dwa lub trzy razy tygodniowo, zwożąc żywność z różnych dworów. Spółdzielnia przywoziła do getta mleko i mięso. Nie zawsze jednak przywożono produkty z tego samego dworu. Czekałem więc na ludzi, którzy przywiozą żywność ze znanego mi dworu. Razu pewnego, gdy przywieziono mleko, spostrzegłem mleczarza, którego znałem. Podeszłem do niego, oddałem mu list i paczkę dla Różyckiego. Nazajutrz ten sam mleczarz przywiózł do getta dwie bańki mleka. Przy tej sposobności odszukał mnie i oddał mi polecenie od Różyckiego. Różycki mianowicie proponował, ażebym podszedł następnego dnia wieczorem pod parkan getta, który graniczy jednocześnie z ogrodem związku ziemiańskiego. W miejscu tym wolno mi się było poruszać. Gdy przybyłem tam następnego wieczora Różycki czekał już na mnie, Kiedy mnie spostrzegł powiedział zaraz: „Horowicz, po co mi Wasze pieniądze?” Odpowiedziałem i wytłumaczyłem też jednocześnie, że na podstawie tego, co się obecnie dzieje w getcie, można wnioskować, że Niemcy nie pozostawią tutaj Żydów. Nie ma też obecnie żadnej żydowskiej instytucji, gdzie mógłbym te pieniądze przekazać. O ile przeżyję wojnę zgłoszę się po nie. O ile zaś nie będę żył, tłumaczyłem Różyckiemu, może z tymi pieniędzmi zrobić co mu się tylko podoba. Wolę też, w takim wypadku, by znajdowały się one u niego. Różycki wysłuchał mnie, otarł łzy, które spływały mu z oczu i powiedział: „Bądź zdrów”. Odchodząc zwrócił mi jeszcze uwagę, że gdybym kiedykolwiek pisał do niego, ażebym starał się nie używać jego nazwiska, tylko z obu stron listu mam wypisać słowa: „Ogród - Związek Ziemian”. Różycki bał się kontaktu z Żydami. (przyp.: Z dalszej części opowiadania M. Horowicza, tutaj nie publikowanej a dotyczącej jego pobytu w obozie w Skarżysku-Kamiennej wynika, że Różycki, poprzez inne osoby, zwrócił mu z nadmiarem wszystkie zdeponowane pieniądze i równowartość rzeczy.)
Moja praca na terenie getta. Chowanie zmarłych
W czasach gdy przebywałem w małym getcie do zajęć moich, poza pracą w kuchni, należało chowanie zmarłych. Chowaliśmy ich na cmentarzu żydowskim. W takich przypadkach otrzymywałem zezwolenie na wyjście z getta z poleceniem, aby możliwie prędko posprzątać trupy. Chowaliśmy naszych ludzi na cmentarzu żydowskim.
Do pracy mojej w chowaniu zmarłych miałem do pomocy ośmiu młodych chłopców. Jeden z moich pomocników, Waksbaum, orientował się doskonale na cmentarzu. Wiedzieliśmy obaj o każdym nowopowstałym grobie. Oddanym pomocnikiem był także Grünberg, którego ojciec pracował przed wojną w Chewra Kadisza w Jędrzejowie. Ów Grünberg nie żyje. Natomiast brat jego Szaul Grünberg przeżył wojnę i mieszka obecnie w Kraju, w Holonie.
Wydawanie papierów aryjskich
Niedaleko Jędrzejowa leżało miasteczko Staszów. Z Jędrzejowa do Staszowa prowadziła tylko jedna kolejka wąskotorowa. Magistrat miasta Staszowa załatwiał papiery aryjskie dla ludzi przyjeżdżających tu w tym celu z różnych miast Polski. Przyjeżdżali ludzie z Warszawy i z Łodzi. Nie wiem w jaki sposób jechali oni pociągami do Staszowa. Wiem tylko, że wracając legitymowali się już nabytymi w magistracie staszowskim papierami. Wszyscy oni przybywali do nas kolejką wąskotorową, a z Jędrzejowa jechali dalej.
Polski kolejarz, wielki antysemita, prowadził wąskotorową kolejkę ze Staszowa do Jędrzejowa. Pewnego razu doniósł on władzom niemieckim, że w kolejce znajdują się ludzie posiadający fałszywe papiery. Policja niemiecka przybyła natychmiast. Zatrzymano wszystkich Żydów, którzy legitymowali się nowonabytymi papierami. Znajdowało się wśród nich sześciu mężczyzn i jedna kobieta z małym dzieckiem na ręku, przybyła tu z Łodzi. Kazano wszystkim ustawić się w szeregu i zastrzelono wszystkich. Mąż wspomnianej kobiety, kiedy zorientował się, że policja niemiecka kontroluje papiery wszystkich obecnych w kolejce uciekł, niezauważony przez nikogo. Nazajutrz uczestniczył on w pogrzebie swojej zony i swojego dziecka. W momencie, kiedy strzelano do wspomnianych ludzi, było bardzo zimno i sypał gęsty śnieg.
Natychmiast po wykonaniu egzekucji przysłano po mnie i po moich pomocników. Mieliśmy przybyć natychmiast, aby uprzątnąć trupy. Przybyliśmy we wskazane miejsce furmanką zaprzężoną w jednego konia. Załadowaliśmy trupy i zawieźliśmy je na cmentarz żydowski. Nazajutrz rano pochowaliśmy wszystkich.
Kolejarz jakiś opowiadał nam później, że Niemcy drwili jeszcze z owej kobiety, zanim ją zastrzelili. Jeden z nich krzyczał: „Es ist schade eine Kugel für den Kinderkopf”.
Znałem doskonale teren cmentarza. Razem z pomocnikami moimi staraliśmy się zawsze pochować ludzi naszych po ludzku i według rytuału żydowskiego.
Razu pewnego przyszedł do mnie jeden z pomocników moich Waksbaum i powiedział mi, że zauważył na cmentarzu 12 nowych grobów. Zdziwiło nas to obu ogromnie. Kto i kogo pochował? Bez nas było to zupełnie niemożliwe. Wkrótce rozwiązaliśmy zagadkę.
W getcie przebywała jeszcze garstka ludzi pobożnych „chasydów. Jeszcze w jesieni, roku 1942 okazali oni dużo cierpliwości urządzając „kuczkę”, pod koniec świąt żydowskich i śpiewając głośno pieśni ostatniego dnia Symchat Tora. Grupa tych „chasydów” mieszkała we wsi Piaski, niedaleko cmentarza żydowskiego, u znajomego Polaka, w porozumieniu z którym wybudowała ona bunkier na cmentarzu. W nocy wykopali „chasydzi” dwanaście świeżych grobów. Pod ziemią, pod tymi grobami, urządzony był bunkier. Właściwie było kilka bunkrów. Wejście zaś do tych bunkrów prowadziło z mieszkania owego Polaka. W ten sposób ukryć się chcieli wspomniani „chasydzi” w grobach, by nie budzić nigdzie żadnego podejrzenia. Ów znajomy Polak miał im dostarczać jedzenie do bunkra. Wszystko to załatwione było za duże pieniądze.
Gdy schodziło się z miasteczka na cmentarz żydowski, przechodziło się przez wieś Piaski. Tutaj to zauważyłem któregoś dnia, że chłopi wyrywają pomniki żydowskie i układają je na drodze, na piaskach, ażeby wygodniej było chodzić. Szczególnie dużo było tych pomników w miejscach, którędy przechodziło bydło. Tędy bowiem, deptając po pomnikach, szły krowy na pastwiska. Pomniki te nie były niczem przykryte, były one jeszcze nie uszkodzone i z daleka widniały nazwiska na nich wypisane. Pamiętam nazwisko „Dickerman” widoczne już z bardzo daleka.
Potem Niemcy nie pozwolili więcej grzebać ludzi indywidualnie. U wejścia cmentarza wykopali oni wielki dół i tam wrzucali wszystkie trupy razem.
Pewnego dnia, a było to w sobotę, zastrzelili Niemcy trzech młodych, żydowskich chłopców. Zawołali mnie zaraz i powiedzieli do mnie „In 15 Minuten, das Dreck, soll sein begraben!” Wzięliśmy trupy, wyjechaliśmy na cmentarz i wrzuciliśmy je do wspólnego dołu.
Będąc na cmentarzu zauważyliśmy, że chłopi burzą mury cmentarne i zabierają cegły potrzebne im do budowy. Chłopi burzyli też pomniki i zabierali z cmentarza wszystko, co mogło być w jakikolwiek sposób potrzebne.
Wobec takiego stanu rzeczy „chasydzi” nie mogli więcej korzystać ze swoich kryjówek, przygotowanych z takim trudem. Kilku z nich uciekło na czas, jeszcze przed likwidacją getta. Kilku z nich zostało na miejscu zastrzelonych przez Niemców. A reszta wywieziona została do obozu w Skarżysku-Kamiennej.
Losy rabina Szabse Rapaporta
Szabse Rapaport, syn Abrama, pochodził z Bielska i sprawował urząd w małym polskim miasteczku, w Pińczowie. Należał do znanej bielskiej rodziny Rapaportów. A sprawując urząd był on nadal wspólnikiem w 25 procentach do włókienniczego przedsiębiorstwa, które czynne było w Bielsku. Począwszy od wieku XVII rodzina ta sprawowała w Pińczowie urząd rabinacki. I w ten sposób stało się ono w rodzinie Rapaportów dziedziczne. Należeli oni przytem do rodziny Szachów co było też wielkim zaszczytem. Szach oznaczało Szabse i Kohen. Taki stan rzeczy trwał do roku 1914, to jest do wybuchu pierwszej wojny światowej. Kiedy później Rosja opuściła tereny polskie, powstały na tych ziemiach gminy żydowskie, które miały już prawo wyboru rabina. Albowiem dotychczas piastowanie tego urzędu było dziedziczne. Poprzednikiem Szabse Rapaporta był jego kuzyn.
Ponieważ odtąd gminy żydowskie miały prawo wyboru rabina, należało zjednać sobie odpowiednio ludność. Szabse miał we Wiedniu brata, Maksa Rapaporta, który był bardzo bogatym człowiekiem. Kiedy stał się aktualny wybór rabina, przyjechał Maks Rapaport do Pińczowa i przywiózł ze sobą pełne walizy pieniędzy. Pieniądze te podzielił on wśród ludności i w ten sposób Szabse Rapaport został wybrany na stanowisko rabina w Pińczowie. Było to w roku 1927 lub też w 1928 roku.
Gdy wybuchła wojna w roku 1939, Maks Rapaport uciekła wraz z całą rodziną swoją z Wiednia poza granice Niemiec. Tam zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie grozi bratu jego w Polsce, zaczął się starać dla niego o papiery zagraniczne. Wkrótce potem udało mu się takie papiery zdobyć. Było tam obywatelstwo paragwajskie, a papiery opiewały na nazwisko Szabse Rapaporta, jego żony i pięciorga dzieci. Papiery te wysłał Maks Rapaport pocztą i przybyły one do Polski, do powiatu pińczowskiego, na parę dni przed wysiedleniem Żydów z Pińczowa.
Był to wrzesień, rok 1942. Niemieckie Kreiskommando powiatu pińczowskiego nie wiedziało co począć z ludźmi, na których nazwisko papiery te opiewały. Ponieważ w międzyczasie nastąpiło wysiedlenie ludności żydowskiej całego powiatu, w tem także miasta Pińczowa, dołączyło Kreiskommando rabina i jego rodzinę do ludzi, którzy szli na to wysiedlenie. Wysiedlenie obejmowało cały powiat, całą ludność żydowską miasteczek Buska i Pińczowa. Razem ze wszystkimi szedł Szabse Rapaport, wraz ze swoją rodziną pieszo 40 km do Jędrzejowa. Tutaj zgromadzono wszystkich na wielkim targowisku, które przeznaczone było dla bydła. W strasznych warunkach, wyczerpani do ostatnich granic, spędzili ludzie noc całą na owym placu. Poinformowano starostę jędrzejowskiego o papierach zagranicznych, jakie nadeszły tu dla rodziny Rapaportów. Dzięki jego interwencji i po telefonicznym porozumieniu się z odpowiednim urzędem na Gestapo w Krakowie, wyciągnęła żandarmeria rabina z owego targowiska i wraz z jego rodziną odprowadzili go do naszego getta. W międzyczasie Niemcy porozumiewali się w dalszym ciągu z Krakowem i jak twierdzili ludzie z naszego Judenratu, także z kancelarią generalnego gubernatora Franka, ażeby uzyskać stamtąd wskazówki, co począć z ową żydowską rodziną, która uzyskała obywatelstwo Paragwaju.
Była godzina 11 w nocy, gdy żandarmi przyprowadzili rabina Rapaporta oraz jego żonę i pięcioro dzieci do getta. Weszli oni do domku, w którym mieszkałem. Rabin Rapaport był moim kuzynem, więc jako do rodziny przyszedł przede wszystkim do mnie. Gdy przyjeżdżał on przed wojną do Jędrzejowa, był także zawsze moim gościem. Modlił się u mnie, jadł a potem dopiero wybierał się w dalszą drogę. Pińczów nie miał stacji kolejowej; by móc wybrać się w podróż trzeba było przede wszystkim przybyć do Jędrzejowa. Toteż rabin był moim częstym gościem.
Obecnie w nocy, przyprowadzeni przez żandarmów niemieckich, przedstawiali oni straszny widok. Byli wymarznięci, głodni, od dwóch dni nic nie jedli, słaniali się wszyscy na nogach. Razem z małymi dziećmi przeszli 40 km pieszo. Przygotowaliśmy dla nich kolację, spędzili w domku moim całą noc, do rana.
Rano żandarmeria niemiecka przyszła po nich. Zabrano całą rodzinę i wysłano ją do Niemiec. W Niemczech znajdować się miał podobno obóz, w którym koncentrowano wszystkich obcokrajowców. Więcej o nich podczas wojny nie słyszałem.
W pewnym okresie po wojnie, przebywałem na terenie Niemiec, w mieście Ulm. Tam spotkałem przypadkowo kuzynkę moją, nazwiskiem Manela, pochodzącą z Będzina. Opowiedziała mi ona, że rabin został wraz z całą rodziną swoją zastrzelony. Kuzynka moja znajduje się obecnie w Kraju, nazywa się po mężu Keszew i mieszka w Natanji.
Spotkałem wówczas na terenie Niemiec jeszcze innych ludzi, pochodzących z Będzina. Niektórzy z nich przebywali z rabinem Rapaportem w różnych lagrach, na terenie Niemiec. Spotkałem mianowicie Bajtnera z córką, Gresbarda, syna rabina będzińskiego, Lichtensteina i Golda. Wszyscy oni przebywali razem z rabinem Rapaportem w obozach niemieckich. Opowiedzieli mi, że w jednym z obozów, a było to jakie 3 miesiące przed zakończeniem wojny, przeprowadzili kontrolę ludzi posiadających papiery obcokrajowców. Po tej kontroli okazało się, że papiery rodziny Rapaport są niewystarczające. Wówczas zastrzelono rabina Rapaporta wraz z całą rodziną i jeszcze wiele innych osób posiadających podobne jak on papiery.
Ostateczna likwidacja getta - luty, rok 1943
Było to po upływie dwóch tygodni od rozmowy mojej z dziedzicem Różyckim, któremu zaufałem moje pieniądze, gdy SS-mani wtargnęli nad ranem do getta. Rozpoczęły się nawoływania, krzyki i wrzaski: „Raus”. Wyganiano wszystkich z mieszkań.
Naprzeciwko domku, w którym mieszkaliśmy, ale już poza gettem, mieszkał znajomy mój, Polak nazwiskiem Białkiewicz. Białkiewicz był z zawodu leśniczym. Ażeby dostać się do jego domku, trzeba było przejść parkan otaczający getto, potem przeskoczyć małą rzeczkę dzielącą getto od połaci ziemi, zamieszkałej przez leśniczego. Zorientowaliśmy się natychmiast, że należy uciekać z getta. Mój syn był razem ze mną. Chwyciliśmy stojące w pogotowiu walizki, przeskoczyliśmy parkan, potem rzeczkę, aby jak najszybciej dostać się do Białkiewicza. Tutaj mieliśmy ukryć się w stodole, jak z góry było umówione. Ale w tym momencie zauważył nas pewien Polak, obecnie volksdeutsch, który znał nas dobrze sprzed wojny i krzyknął za nami: „Meniek nazad, inaczej będę strzelał. Zrobiłbym to od razu, ale ponieważ znam was - radzę wróćcie do getta. Będę udawał, że was nie widziałem”. Nie mając innego wyjścia wróciliśmy tą samą drogą do getta. Stamtąd nie zabierając żadnych rzeczy, udaliśmy się razem z innymi na plac, na którym gromadzono wszystkich Żydów.
Chciałbym tu zaznaczyć w jaki sposób dysponowałem pieniędzmi, mimo że nie zarabiałem przez tak długi okres czasu. Przebywałem w getcie przez dwa i pół roku, żyłem i dysponowałem dużymi sumami. Potem przybyłem do obozu w Skarżysku-Kamiennej, gdzie przydzielono mnie do bardzo ciężkiej pracy. Otrzymałem pracę w pociskowni. Za pieniądze przeniesiony zostałem do pracy lekkiej, w magazynie u Nowickiego.
Przed wojną byłem właścicielem składu węgla i koksu. Gdy Niemcy wkroczyli do Jędrzejowa, zabrali mi cały towar, który się w tym składzie znajdował. Ostatnie 7 tysięcy złotych, które posiadałem, oddałem żonie mojej, gdy stała na placu, przed pójściem na wysiedlenie. Pozostałem więc zupełnie bez pieniędzy.
Potem ocalałem z wysiedlenia i zostałem z owymi 230 ludźmi, których zamknięto w getcie. Zostały wówczas mieszkania opuszczone i pozostawione przez tych, którzy poszli na wysiedlenie. Niemcy wyznaczyli wówczas pewną grupę ludzi spośród tych, którzy pozostali w getcie, a to w celu szukania pochowanych przez wysiedlonych Żydów majątków. Wychodzili oni bowiem z założenia, że Żydzi prędzej znajdą kryjówki zrobione przez ich braci i ukryte w nich majątki i dlatego zrobią to lepiej, niż Polacy. W tym celu wyznaczyli Niemcy jeden dom w getcie, gdzie wspomniana grupa ludzi miała znosić i zwozić wszystkie znalezione przez nich wartościowe przedmioty. My zaś, to jest ci wszyscy, którzy przebywali stale w getcie, mieliśmy zajmować się uporządkowaniem i zorganizowaniem tego domu. Dom został podzielony na części, które służyły do zbierania skór, butów, i innych towarów. W okresie tym ludzie nasi znajdowali nieraz bardzo drogocenne rzeczy i te zatrzymywali dla siebie. Pewnego razu zięć mój, Mosze Preis natknął się na paczkę z pieniędzmi. Okazało się, że w paczce znajdowało się 60 sztuk polskich banknotów po 500 złotych każden, czyli 30 tysięcy złotych. Paczkę tę znalazł mój zięć w komórce węgla należącej do hurtownika Ejbuszyca. Pozatem nasi ludzie szli do pracy tej nago, wracali natomiast ubrani we wszystko, co w danej chwili było im potrzebne.
Sytuacja nasza w getcie stawała się coraz mniej bezpieczna. Niemcy strzelali i zabijali ludzi z najbłahszego nawet powodu. Atmosfera była stale bardzo napięta i dla mnie jasne się stało, że Niemcy zlikwidują i to małe getto.
Syn mój przyniósł z prawy pewnego dnia 5 kg pieprzu, 10 par cholew damskich oraz dwa kupony bielskie. Rzeczy te przedstawiały wówczas olbrzymi majątek. Z powodu naprężonej sytuacji, jaka zapanowała w getcie, postanowiłem zdobyty majątek umieścić w jakimś pewniejszym niż getto miejscu.
Miałem znajomego Polaka, który nazywał się Różycki. Różycki w czasach normalnych był antysemitą, ale w chwilach ważnych okazał się przyjacielem człowieka. Był on dyrektorem Związku Ziemian „Opatkowice”, rozciągającego się na cały powiat jędrzejowski. Postanowiłem jemu zaufać cały znaleziony majątek.
W tym celu zdobyłem gdzieś worek, do którego włożyłem pieprz i towary, oraz ową paczuszkę zawierającą 30 tysięcy złotych. Do worka załączyłem list następującej treści: Panie Dziedzicu, proszę zachować dla siebie u siebie to, co Panu przesyłam. Niech to się znajduje w rękach Pańskich. Może mi się to przydać kiedyś na czarną godzinę”. Teraz chodziło tylko o przesłanie worka, aby dostał się do rąk Różyckiego. Do getta przywożono dla nas codziennie żywność. Przywoziła ją spółdzielnia, dwa lub trzy razy tygodniowo, zwożąc żywność z różnych dworów. Spółdzielnia przywoziła do getta mleko i mięso. Nie zawsze jednak przywożono produkty z tego samego dworu. Czekałem więc na ludzi, którzy przywiozą żywność ze znanego mi dworu. Razu pewnego, gdy przywieziono mleko, spostrzegłem mleczarza, którego znałem. Podeszłem do niego, oddałem mu list i paczkę dla Różyckiego. Nazajutrz ten sam mleczarz przywiózł do getta dwie bańki mleka. Przy tej sposobności odszukał mnie i oddał mi polecenie od Różyckiego. Różycki mianowicie proponował, ażebym podszedł następnego dnia wieczorem pod parkan getta, który graniczy jednocześnie z ogrodem związku ziemiańskiego. W miejscu tym wolno mi się było poruszać. Gdy przybyłem tam następnego wieczora Różycki czekał już na mnie, Kiedy mnie spostrzegł powiedział zaraz: „Horowicz, po co mi Wasze pieniądze?” Odpowiedziałem i wytłumaczyłem też jednocześnie, że na podstawie tego, co się obecnie dzieje w getcie, można wnioskować, że Niemcy nie pozostawią tutaj Żydów. Nie ma też obecnie żadnej żydowskiej instytucji, gdzie mógłbym te pieniądze przekazać. O ile przeżyję wojnę zgłoszę się po nie. O ile zaś nie będę żył, tłumaczyłem Różyckiemu, może z tymi pieniędzmi zrobić co mu się tylko podoba. Wolę też, w takim wypadku, by znajdowały się one u niego. Różycki wysłuchał mnie, otarł łzy, które spływały mu z oczu i powiedział: „Bądź zdrów”. Odchodząc zwrócił mi jeszcze uwagę, że gdybym kiedykolwiek pisał do niego, ażebym starał się nie używać jego nazwiska, tylko z obu stron listu mam wypisać słowa: „Ogród - Związek Ziemian”. Różycki bał się kontaktu z Żydami. (przyp.: Z dalszej części opowiadania M. Horowicza, tutaj nie publikowanej a dotyczącej jego pobytu w obozie w Skarżysku-Kamiennej wynika, że Różycki, poprzez inne osoby, zwrócił mu z nadmiarem wszystkie zdeponowane pieniądze i równowartość rzeczy.)
Moja praca na terenie getta. Chowanie zmarłych
W czasach gdy przebywałem w małym getcie do zajęć moich, poza pracą w kuchni, należało chowanie zmarłych. Chowaliśmy ich na cmentarzu żydowskim. W takich przypadkach otrzymywałem zezwolenie na wyjście z getta z poleceniem, aby możliwie prędko posprzątać trupy. Chowaliśmy naszych ludzi na cmentarzu żydowskim.
Do pracy mojej w chowaniu zmarłych miałem do pomocy ośmiu młodych chłopców. Jeden z moich pomocników, Waksbaum, orientował się doskonale na cmentarzu. Wiedzieliśmy obaj o każdym nowopowstałym grobie. Oddanym pomocnikiem był także Grünberg, którego ojciec pracował przed wojną w Chewra Kadisza w Jędrzejowie. Ów Grünberg nie żyje. Natomiast brat jego Szaul Grünberg przeżył wojnę i mieszka obecnie w Kraju, w Holonie.
Wydawanie papierów aryjskich
Niedaleko Jędrzejowa leżało miasteczko Staszów. Z Jędrzejowa do Staszowa prowadziła tylko jedna kolejka wąskotorowa. Magistrat miasta Staszowa załatwiał papiery aryjskie dla ludzi przyjeżdżających tu w tym celu z różnych miast Polski. Przyjeżdżali ludzie z Warszawy i z Łodzi. Nie wiem w jaki sposób jechali oni pociągami do Staszowa. Wiem tylko, że wracając legitymowali się już nabytymi w magistracie staszowskim papierami. Wszyscy oni przybywali do nas kolejką wąskotorową, a z Jędrzejowa jechali dalej.
Polski kolejarz, wielki antysemita, prowadził wąskotorową kolejkę ze Staszowa do Jędrzejowa. Pewnego razu doniósł on władzom niemieckim, że w kolejce znajdują się ludzie posiadający fałszywe papiery. Policja niemiecka przybyła natychmiast. Zatrzymano wszystkich Żydów, którzy legitymowali się nowonabytymi papierami. Znajdowało się wśród nich sześciu mężczyzn i jedna kobieta z małym dzieckiem na ręku, przybyła tu z Łodzi. Kazano wszystkim ustawić się w szeregu i zastrzelono wszystkich. Mąż wspomnianej kobiety, kiedy zorientował się, że policja niemiecka kontroluje papiery wszystkich obecnych w kolejce uciekł, niezauważony przez nikogo. Nazajutrz uczestniczył on w pogrzebie swojej zony i swojego dziecka. W momencie, kiedy strzelano do wspomnianych ludzi, było bardzo zimno i sypał gęsty śnieg.
Natychmiast po wykonaniu egzekucji przysłano po mnie i po moich pomocników. Mieliśmy przybyć natychmiast, aby uprzątnąć trupy. Przybyliśmy we wskazane miejsce furmanką zaprzężoną w jednego konia. Załadowaliśmy trupy i zawieźliśmy je na cmentarz żydowski. Nazajutrz rano pochowaliśmy wszystkich.
Kolejarz jakiś opowiadał nam później, że Niemcy drwili jeszcze z owej kobiety, zanim ją zastrzelili. Jeden z nich krzyczał: „Es ist schade eine Kugel für den Kinderkopf”.
Znałem doskonale teren cmentarza. Razem z pomocnikami moimi staraliśmy się zawsze pochować ludzi naszych po ludzku i według rytuału żydowskiego.
Razu pewnego przyszedł do mnie jeden z pomocników moich Waksbaum i powiedział mi, że zauważył na cmentarzu 12 nowych grobów. Zdziwiło nas to obu ogromnie. Kto i kogo pochował? Bez nas było to zupełnie niemożliwe. Wkrótce rozwiązaliśmy zagadkę.
W getcie przebywała jeszcze garstka ludzi pobożnych „chasydów. Jeszcze w jesieni, roku 1942 okazali oni dużo cierpliwości urządzając „kuczkę”, pod koniec świąt żydowskich i śpiewając głośno pieśni ostatniego dnia Symchat Tora. Grupa tych „chasydów” mieszkała we wsi Piaski, niedaleko cmentarza żydowskiego, u znajomego Polaka, w porozumieniu z którym wybudowała ona bunkier na cmentarzu. W nocy wykopali „chasydzi” dwanaście świeżych grobów. Pod ziemią, pod tymi grobami, urządzony był bunkier. Właściwie było kilka bunkrów. Wejście zaś do tych bunkrów prowadziło z mieszkania owego Polaka. W ten sposób ukryć się chcieli wspomniani „chasydzi” w grobach, by nie budzić nigdzie żadnego podejrzenia. Ów znajomy Polak miał im dostarczać jedzenie do bunkra. Wszystko to załatwione było za duże pieniądze.
Gdy schodziło się z miasteczka na cmentarz żydowski, przechodziło się przez wieś Piaski. Tutaj to zauważyłem któregoś dnia, że chłopi wyrywają pomniki żydowskie i układają je na drodze, na piaskach, ażeby wygodniej było chodzić. Szczególnie dużo było tych pomników w miejscach, którędy przechodziło bydło. Tędy bowiem, deptając po pomnikach, szły krowy na pastwiska. Pomniki te nie były niczem przykryte, były one jeszcze nie uszkodzone i z daleka widniały nazwiska na nich wypisane. Pamiętam nazwisko „Dickerman” widoczne już z bardzo daleka.
Potem Niemcy nie pozwolili więcej grzebać ludzi indywidualnie. U wejścia cmentarza wykopali oni wielki dół i tam wrzucali wszystkie trupy razem.
Pewnego dnia, a było to w sobotę, zastrzelili Niemcy trzech młodych, żydowskich chłopców. Zawołali mnie zaraz i powiedzieli do mnie „In 15 Minuten, das Dreck, soll sein begraben!” Wzięliśmy trupy, wyjechaliśmy na cmentarz i wrzuciliśmy je do wspólnego dołu.
Będąc na cmentarzu zauważyliśmy, że chłopi burzą mury cmentarne i zabierają cegły potrzebne im do budowy. Chłopi burzyli też pomniki i zabierali z cmentarza wszystko, co mogło być w jakikolwiek sposób potrzebne.
Wobec takiego stanu rzeczy „chasydzi” nie mogli więcej korzystać ze swoich kryjówek, przygotowanych z takim trudem. Kilku z nich uciekło na czas, jeszcze przed likwidacją getta. Kilku z nich zostało na miejscu zastrzelonych przez Niemców. A reszta wywieziona została do obozu w Skarżysku-Kamiennej.
Losy rabina Szabse Rapaporta
Szabse Rapaport, syn Abrama, pochodził z Bielska i sprawował urząd w małym polskim miasteczku, w Pińczowie. Należał do znanej bielskiej rodziny Rapaportów. A sprawując urząd był on nadal wspólnikiem w 25 procentach do włókienniczego przedsiębiorstwa, które czynne było w Bielsku. Począwszy od wieku XVII rodzina ta sprawowała w Pińczowie urząd rabinacki. I w ten sposób stało się ono w rodzinie Rapaportów dziedziczne. Należeli oni przytem do rodziny Szachów co było też wielkim zaszczytem. Szach oznaczało Szabse i Kohen. Taki stan rzeczy trwał do roku 1914, to jest do wybuchu pierwszej wojny światowej. Kiedy później Rosja opuściła tereny polskie, powstały na tych ziemiach gminy żydowskie, które miały już prawo wyboru rabina. Albowiem dotychczas piastowanie tego urzędu było dziedziczne. Poprzednikiem Szabse Rapaporta był jego kuzyn.
Ponieważ odtąd gminy żydowskie miały prawo wyboru rabina, należało zjednać sobie odpowiednio ludność. Szabse miał we Wiedniu brata, Maksa Rapaporta, który był bardzo bogatym człowiekiem. Kiedy stał się aktualny wybór rabina, przyjechał Maks Rapaport do Pińczowa i przywiózł ze sobą pełne walizy pieniędzy. Pieniądze te podzielił on wśród ludności i w ten sposób Szabse Rapaport został wybrany na stanowisko rabina w Pińczowie. Było to w roku 1927 lub też w 1928 roku.
Gdy wybuchła wojna w roku 1939, Maks Rapaport uciekła wraz z całą rodziną swoją z Wiednia poza granice Niemiec. Tam zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie grozi bratu jego w Polsce, zaczął się starać dla niego o papiery zagraniczne. Wkrótce potem udało mu się takie papiery zdobyć. Było tam obywatelstwo paragwajskie, a papiery opiewały na nazwisko Szabse Rapaporta, jego żony i pięciorga dzieci. Papiery te wysłał Maks Rapaport pocztą i przybyły one do Polski, do powiatu pińczowskiego, na parę dni przed wysiedleniem Żydów z Pińczowa.
Był to wrzesień, rok 1942. Niemieckie Kreiskommando powiatu pińczowskiego nie wiedziało co począć z ludźmi, na których nazwisko papiery te opiewały. Ponieważ w międzyczasie nastąpiło wysiedlenie ludności żydowskiej całego powiatu, w tem także miasta Pińczowa, dołączyło Kreiskommando rabina i jego rodzinę do ludzi, którzy szli na to wysiedlenie. Wysiedlenie obejmowało cały powiat, całą ludność żydowską miasteczek Buska i Pińczowa. Razem ze wszystkimi szedł Szabse Rapaport, wraz ze swoją rodziną pieszo 40 km do Jędrzejowa. Tutaj zgromadzono wszystkich na wielkim targowisku, które przeznaczone było dla bydła. W strasznych warunkach, wyczerpani do ostatnich granic, spędzili ludzie noc całą na owym placu. Poinformowano starostę jędrzejowskiego o papierach zagranicznych, jakie nadeszły tu dla rodziny Rapaportów. Dzięki jego interwencji i po telefonicznym porozumieniu się z odpowiednim urzędem na Gestapo w Krakowie, wyciągnęła żandarmeria rabina z owego targowiska i wraz z jego rodziną odprowadzili go do naszego getta. W międzyczasie Niemcy porozumiewali się w dalszym ciągu z Krakowem i jak twierdzili ludzie z naszego Judenratu, także z kancelarią generalnego gubernatora Franka, ażeby uzyskać stamtąd wskazówki, co począć z ową żydowską rodziną, która uzyskała obywatelstwo Paragwaju.
Była godzina 11 w nocy, gdy żandarmi przyprowadzili rabina Rapaporta oraz jego żonę i pięcioro dzieci do getta. Weszli oni do domku, w którym mieszkałem. Rabin Rapaport był moim kuzynem, więc jako do rodziny przyszedł przede wszystkim do mnie. Gdy przyjeżdżał on przed wojną do Jędrzejowa, był także zawsze moim gościem. Modlił się u mnie, jadł a potem dopiero wybierał się w dalszą drogę. Pińczów nie miał stacji kolejowej; by móc wybrać się w podróż trzeba było przede wszystkim przybyć do Jędrzejowa. Toteż rabin był moim częstym gościem.
Obecnie w nocy, przyprowadzeni przez żandarmów niemieckich, przedstawiali oni straszny widok. Byli wymarznięci, głodni, od dwóch dni nic nie jedli, słaniali się wszyscy na nogach. Razem z małymi dziećmi przeszli 40 km pieszo. Przygotowaliśmy dla nich kolację, spędzili w domku moim całą noc, do rana.
Rano żandarmeria niemiecka przyszła po nich. Zabrano całą rodzinę i wysłano ją do Niemiec. W Niemczech znajdować się miał podobno obóz, w którym koncentrowano wszystkich obcokrajowców. Więcej o nich podczas wojny nie słyszałem.
W pewnym okresie po wojnie, przebywałem na terenie Niemiec, w mieście Ulm. Tam spotkałem przypadkowo kuzynkę moją, nazwiskiem Manela, pochodzącą z Będzina. Opowiedziała mi ona, że rabin został wraz z całą rodziną swoją zastrzelony. Kuzynka moja znajduje się obecnie w Kraju, nazywa się po mężu Keszew i mieszka w Natanji.
Spotkałem wówczas na terenie Niemiec jeszcze innych ludzi, pochodzących z Będzina. Niektórzy z nich przebywali z rabinem Rapaportem w różnych lagrach, na terenie Niemiec. Spotkałem mianowicie Bajtnera z córką, Gresbarda, syna rabina będzińskiego, Lichtensteina i Golda. Wszyscy oni przebywali razem z rabinem Rapaportem w obozach niemieckich. Opowiedzieli mi, że w jednym z obozów, a było to jakie 3 miesiące przed zakończeniem wojny, przeprowadzili kontrolę ludzi posiadających papiery obcokrajowców. Po tej kontroli okazało się, że papiery rodziny Rapaport są niewystarczające. Wówczas zastrzelono rabina Rapaporta wraz z całą rodziną i jeszcze wiele innych osób posiadających podobne jak on papiery.
Ostateczna likwidacja getta - luty, rok 1943
Było to po upływie dwóch tygodni od rozmowy mojej z dziedzicem Różyckim, któremu zaufałem moje pieniądze, gdy SS-mani wtargnęli nad ranem do getta. Rozpoczęły się nawoływania, krzyki i wrzaski: „Raus”. Wyganiano wszystkich z mieszkań.
Naprzeciwko domku, w którym mieszkaliśmy, ale już poza gettem, mieszkał znajomy mój, Polak nazwiskiem Białkiewicz. Białkiewicz był z zawodu leśniczym. Ażeby dostać się do jego domku, trzeba było przejść parkan otaczający getto, potem przeskoczyć małą rzeczkę dzielącą getto od połaci ziemi, zamieszkałej przez leśniczego. Zorientowaliśmy się natychmiast, że należy uciekać z getta. Mój syn był razem ze mną. Chwyciliśmy stojące w pogotowiu walizki, przeskoczyliśmy parkan, potem rzeczkę, aby jak najszybciej dostać się do Białkiewicza. Tutaj mieliśmy ukryć się w stodole, jak z góry było umówione. Ale w tym momencie zauważył nas pewien Polak, obecnie volksdeutsch, który znał nas dobrze sprzed wojny i krzyknął za nami: „Meniek nazad, inaczej będę strzelał. Zrobiłbym to od razu, ale ponieważ znam was - radzę wróćcie do getta. Będę udawał, że was nie widziałem”. Nie mając innego wyjścia wróciliśmy tą samą drogą do getta. Stamtąd nie zabierając żadnych rzeczy, udaliśmy się razem z innymi na plac, na którym gromadzono wszystkich Żydów.
Likwidacja szpitala
W jednym z domków małego getta mieścił się mały szpital, w którym znajdowało się szesnaście łóżek. Dr Ber był głównym lekarzem tego szpitala. Mieszkał ona wraz z żoną swoją w domku, w którym znajdował się szpital. Podobnie Sternfeld mieszkał również w tym domku. Sternfeld pełnił w szpitalu funkcję stróża nocnego.
Ostateczne wysiedlenie, które miało miejsce 23 lutego 1943 roku pociągnęło za sobą zupełną likwidację getta w Jędrzejowie. Było tego dnia bardzo zimno. Niemcy wtargnęli do małego szpitala. Dr Ber i jego żona uciekli na czas. W momencie, gdy Niemcy weszli, znajdowało się w szpitalu szesnaście osób, sami mężczyźni. SS-mani rozkazali wszystkim opuścić łóżka i zupełnie nagich i bosych wypędzili z budynku. Potem kazali się im ustawić na placu i wszystkich wystrzelali. Przypadkowo scena ta odbyła się naprzeciw miejsca, gdzie stałem z synem i byliśmy świadkami tego wydarzenia.
Jeden z owych mężczyzn, nazwiskiem Wargoń, zorientował się w sytuacji i widząc, że Niemcy szykują się do stracenia tych ludzi zdecydował się w ostatniej chwili na ucieczkę. Przeleciał on na drugą stronę i przez jeden moment ukrył się za mną. Potem zaczął uciekać w kierunku cmentarza. Tuż przed parkanem cmentarnym wpadł w śnieg w ten sposób, że śnieg zakrył go prawie zupełnie. Nie wiem, czy Niemcy nie zauważyli jego ucieczki, czy też szukali go i nie znaleźli. Wargoń leżąc w śniegu przeczekał, aż SS-mani zakończyli akcję wysiedleńczą. Poczem wstał, wsunął się na teren cmentarza i ukrył się między pomnikami. Po pewnym czasie udał się do znajomego Polaka, gdzie przeżył wojnę. Obecnie Wargoń mieszka w Australii.
Na placu tymczasem segregowano wszystkich obecnych tu ludzi na grupy. Nam kazano wejść do samochodów. Jak się okazało majster Battenschlager przyjechał tutaj ze Skarżyska-Kamiennej, gdzie mieściła się fabryka amunicji „Hasag”, ażeby wybrać tu ludzi zdolnych do pracy i zabrać ich ze sobą.
Nasze auta ruszyły w drogę. (…)
W jednym z domków małego getta mieścił się mały szpital, w którym znajdowało się szesnaście łóżek. Dr Ber był głównym lekarzem tego szpitala. Mieszkał ona wraz z żoną swoją w domku, w którym znajdował się szpital. Podobnie Sternfeld mieszkał również w tym domku. Sternfeld pełnił w szpitalu funkcję stróża nocnego.
Ostateczne wysiedlenie, które miało miejsce 23 lutego 1943 roku pociągnęło za sobą zupełną likwidację getta w Jędrzejowie. Było tego dnia bardzo zimno. Niemcy wtargnęli do małego szpitala. Dr Ber i jego żona uciekli na czas. W momencie, gdy Niemcy weszli, znajdowało się w szpitalu szesnaście osób, sami mężczyźni. SS-mani rozkazali wszystkim opuścić łóżka i zupełnie nagich i bosych wypędzili z budynku. Potem kazali się im ustawić na placu i wszystkich wystrzelali. Przypadkowo scena ta odbyła się naprzeciw miejsca, gdzie stałem z synem i byliśmy świadkami tego wydarzenia.
Jeden z owych mężczyzn, nazwiskiem Wargoń, zorientował się w sytuacji i widząc, że Niemcy szykują się do stracenia tych ludzi zdecydował się w ostatniej chwili na ucieczkę. Przeleciał on na drugą stronę i przez jeden moment ukrył się za mną. Potem zaczął uciekać w kierunku cmentarza. Tuż przed parkanem cmentarnym wpadł w śnieg w ten sposób, że śnieg zakrył go prawie zupełnie. Nie wiem, czy Niemcy nie zauważyli jego ucieczki, czy też szukali go i nie znaleźli. Wargoń leżąc w śniegu przeczekał, aż SS-mani zakończyli akcję wysiedleńczą. Poczem wstał, wsunął się na teren cmentarza i ukrył się między pomnikami. Po pewnym czasie udał się do znajomego Polaka, gdzie przeżył wojnę. Obecnie Wargoń mieszka w Australii.
Na placu tymczasem segregowano wszystkich obecnych tu ludzi na grupy. Nam kazano wejść do samochodów. Jak się okazało majster Battenschlager przyjechał tutaj ze Skarżyska-Kamiennej, gdzie mieściła się fabryka amunicji „Hasag”, ażeby wybrać tu ludzi zdolnych do pracy i zabrać ich ze sobą.
Nasze auta ruszyły w drogę. (…)
Yad Vashem, lipiec 1959 r.
Źródło: Yad Vashem, Jerozolima.
Transkrypcja: Andreovia.pl
http://andreovia.pl/publikacje/zydzi-z-jedrzejowa/item/35-yad-vashem
http://andreovia.pl/publikacje/zydzi-z-jedrzejowa/item/35-yad-vashem
Etykiety:
Beer,
Ber,
Będzin,
Busko,
cmentarz,
Dykierman,
getto,
Grünberg,
Horowicz,
likwidacja getta,
Pińczów,
Preis,
relacja,
Różycki,
Staszów,
Sternfeld,
Szabse Rapaport,
Waksbaum,
Wargoń,
Yad Vashem
niedziela, 7 lipca 2019
Menachem Horowicz - relacja, cz. 2
Utworzenie getta
Był 10 grudnia, rok 1939. W dniu tym przypadała według kalendarza żydowskiego sobota chanukowa = „szabat Chanuka”. Z tej też intencji przybyła do nas w sobotę moja córka Preisowa, wraz z mężem swoim, oraz maleńkim dzieckiem. Mieszkała ona, jak już wspomniałem także w Jędrzejowie, ale daleko od nas i to zupełnie innej dzielnicy. Ja wraz z rodziną mieszkałem na ulicy 11 Listopada, która to ulica biegła od stacji kolejowej aż do rynku miejskiego. Moje mieszkanie i mój skład znajdowały się tuż obok stacji kolejowej. W piątek wieczór, o godzinie 1 w nocy, gdy wszyscy spaliśmy już, wtargnęli do naszego mieszkania SS-mani. Kazali wszystkim mieszkanie to opuścić i nie pozwalali nic zabrać ze sobą. Udaliśmy się w nocy do mieszkania mojej córki.
Okazało się nazajutrz, że dnia tego wysiedlano Polaków z Poznania. Żydzi musieli się skupić w jednej tylko dzielnicy, by swoje mieszkania oddać do dyspozycji wysiedlonych Polaków. W mieszkaniu moim zamieszkał Poznańczyk nazwiskiem Grabowski.
Taki stan trwał do pierwszych dni lutego roku 1940. Mieszkaliśmy wszyscy razem u mojej córki. Wyrzucono z mieszkań także innych Żydów i wszystkie te mieszkania oddano Polakom wysiedlonym wówczas z Poznańskiego. W lutym tego roku zamknięto dwie ulice, mianowicie ulicę Łysakowską i ulicę Pińczowską. Wtedy ukazało się rozporządzenie, na podstawie którego wszyscy Żydzi, zamieszkali w Jędrzejowie mają natychmiast opuścić swoje mieszkania i zamieszkać na jednej z wyżej wymienionych ulic. W ten sposób w lutym roku 1940 powstało getto w Jędrzejowie.
Ludzie wstawali o godzinie 4 nad ranem i ustawiali się w kolejkach po chleb. Z getta zabierano Żydów o każdej porze dnia lub nocy do najrozmaitszych prac fizycznych.
Pod znakiem szantażu
Chciałbym też opowiedzieć ile nacierpiałem się zaraz po wybuchu wojny, z powodu szantaży, jaki stosował wobec mnie Polak, pijak i złodziej, imieniem Gre(…). Zdarzało się wpadał on do moich magazynów, położonych tuż obok stacji kolejowej, gdzie na składzie miałem zawsze opał, cement, koks i inne materiały.
Pewnego razu, a było to kilka miesięcy przed wybuchem wojny, weszedł do składu mojego Gre(…). Zażądał wydania jakiegoś materiału za bezcen, a gdy mu odmówiłem powiedział do mnie: „Poczekaj, jak przyjdzie Hitler, to ci pokaże…” Odpowiedziałem wtedy: Niech pana diabli wezmą razem z Hitlerem...
Wybuchłą wojna. Niemcy zajęli Jędrzejów. Mój skład, podobnie jak wiele innych składów żydowskich, pozostał zamknięty. Obok mieścił się sklep mojego sąsiada - Dawida Osjasza, gdzie między innymi można było kupić także papierosy. Sklep ten od frontu był zamknięty. Pewnego razu udałem się do mego sąsiada Osjasza, by tylnymi drzwiami kupić pudełko papierosów. W sklepie zastałem Gre(…). Był on pijany. Ludzie opowiadali o nim, że pije on nadal strasznie dużo, a ponieważ nie może kupić dobrej wódki pije wszystko, co się nadarza, a więc także denaturat oraz jakiś spirytus, używany do czyszczenia maszyn. Na mój widok Gre(…) podeszedł do mnie i powiedział: „Gdybym chciał, to bym zaraz Horowicza…” i w tym miejscu zrobił on ruch ręką ilustrujący powieszenie człowieka. Nie odpowiedziałem i wyszedłem ze sklepu.
Po upływie dwóch tygodni od tego spotkania zajechał Gre(…) swoją furą pod mój skład. Kiedy mnie spostrzegł powiedział: „Horowicz, ja nie mam czem palić, a u was w składzie jest drzewo…” Otworzyłem mu bramę i Gre(…) wjechał na podworzec. Weszliśmy do składu tylnymi drzwiami i tamtędy wydałem Gre(…) 100kg drzewa opałowego.
Po upływie kilku dni Gre(…) znowu przyszedł do mnie. Tym razem zażądał ostro wydania mu drzewa na opał. Dałem mu znów jakąś ilość drzewa i jednocześnie żaliłem się przed nim, że zawartość składu mojego musi starczyć na utrzymanie moje oraz córki mojej Preisowej. Gdy przyszedł znów następnym razem oświadczył mi już jasno, że muszę podzielić się z nim wszystkim, co posiadam w majątku. Byłem bardzo zmartwiony i niespokojny. Żonie mojej nie wspomniałem o tym ani słowa. Żyłem ciągłym strachu i w obawie ciągłego szantażu ze strony Gre(…). Nie mogłem sobie poradzić i pojechałem pewnego dnia do Wodzisławia, żeby zasięgnąć rady mojego starszego brata, Berka. Gre(…) zaczął do mnie przychodzić codziennie i odtąd nie miałem już ani chwili spokoju.
Pewnego dnia, gdy wyszedłem z domu, natknąłem się na moją sąsiadkę Polkę. Widząc mnie zatrzymała się i opowiedziała, że Gre(…) napił się poprzedniego wieczoru jakiejś zepsutej wódki, na skutek czego umarł. „Napił się i zdechł” - powiedziała dosłownie.
Wysiedlenie 16 września 1942, utworzenie małego getta
Pewnego dnia otoczyli SS-mani nasze getto i przy pomocy policji polskiej kazali całej ludności opuścić swoje mieszkania i natychmiast udać się na plac w Rynku. Był 16 wrzesień. Staliśmy na placu przez kilka godzin otoczeni SS-manami i policjantami polskimi. Po upływie kilku godzin zaczęła się segregacja. Przyglądano nam się dokładnie. Staliśmy wszyscy razem. Moja żona, moje córki, mój syn i moja wnuczka. W pewnym momencie Mina - moja czteroletnia wnuczka, zwróciła się do mojego syna a jej wujka i z płaczem zaczęła go prosić: „Wujciu, ratuj nas - przecież babcia tu stoi, ratuj ją…” Wysegregowano wszystkich z mojej rodziny do transportu, pozostawiono tylko mnie i mojego syna. Tych wysegregowanych odprowadzono pod eskortą na stację kolejową. W ostatniej chwili dałem mojej żonie 7 tysięcy złotych, cały majątek, który posiadałem. Z całej ludności przebywającej poprzednio w getcie pozostawiono 230 osób. Tych ludzi, przeznaczonych do pracy, skupiono na małym obszarze poprzedniego getta i umieszczono ich w małych domkach. Poczem domki te ogrodzono drutem kolczastym. W ten sposób utworzone zostało małe getto. Ludzie odprowadzeni na stację, załadowani zostali do pociąg ów i wysłani do Treblinki.
Stałem w oknie jednego z domków, w którym nas umieszczono i zauważyłem dziwnie posuwającą się po drodze grupę ludzi. Na przodzie szedł mieszkaniec Jędrzejowa, Polak imieniem Ja(…). Za nim szła grupa Żydów, mężczyzn, kobiet i dzieci. Razem zdaje się 13 osób. Okazało się, że Jakow Icchak Szochet rzeźnik, oraz zięć jego Pardes, przemysłowiec tekstylny z zawodu, umówili się z Ja(…), że na wypadek niebezpieczeństwa skryją się u niego, razem ze swoimi rodzinami. W zamian za to, złożył Pardes u niego dużo materiałów tekstylnych i razem z Jakowem Szochetem oddali Ja(…) wszystkie posiadane pieniądze. Na kilka dni przed wysiedleniem wyszli oni ze swych mieszkań w getcie i ukryli się u Ja(…). Kiedy Ja(…) zorientował się, że Niemcy wysyłają prawie wszystkich Żydów, kazał ukrytym u siebie ludziom zebrać się i wyjść z jego domu. Poczem poprowadził ich sam, do transportu, na wysiedlenie. Słyszałem wyraźnie, jak do nich mówił: „Spieszcie się, prędzej Żydy, bo spóźnicie się na pociąg…”
Prawie wszyscy z owych 230 osób pozostawionych przez Niemców w małym getcie, wychodzili codziennie do pracy. Obok leżało miasteczko Sędziszów. W Sędziszowie były wielkie zakłady, gdzie budowano remizy dla różnego rodzaju wozów i parowozów. Mój syn - Moniek - także pracował na tej placówce. Ja nie wychodziłem z getta do pracy. Pozostawałem przez dzień cały na terenie getta i razem z kilkoma współtowarzyszami zajmowałem się prowadzeniem kuchni. Zadaniem naszym było przygotowanie jedzenia dla robotników pracujących poza gettem.
Wydanie grupy ludzi na wysiedlenie
Władzę w getcie sprawowała policja żydowska, komendantem jej był Szlamek Garfunkel. Prezesem Judenratu był wówczas Szolowicz, liczący około 40 lat. Był on łącznikiem pomiędzy Żydami, a władzami niemieckimi w całym szeregu spraw. Do tych spraw należały głównie sprawy związane z naszą żywnością.
Podczas wysiedlenia wrześniowego w roku 1942 wysłano jakie 6000 osób z Jędrzejowa. Pozostała garstka 230 osób zamknięta w małym getcie. Dla tej ilości ludzi załatwiał Szolowicz przydziały żywnościowe. Po uspokojeniu się akcji wysiedleńczej okazało się, że jeszcze pewna ilość osób była ukryta i obecnie ludzie ci przyszli do getta. Było ich 38 osób i byli schowani u policjantów polskich. Za każdą spędzoną noc w ukryciu płacono olbrzymie sumy. Obecnie ludzie ci przyszli do getta. Był między nimi sędziwy ojciec z córkami, byli ludzie młodzi i starzy. Nasza władza, to jest Judenrat, a właściwie Szolowicz, oświadczył nam, że musi tych ludzi podać Niemcom, albowiem znajdują się oni w getcie nielegalnie i nie ma dla nich przydziałów żywnościowych. Rozumieliśmy co oznacza wydanie nazwisk tych ludzi Niemcom. Dlatego udaliśmy się do Szolowicza i prosiliśmy go, aby tego nie czynił. Było nas pięcioro osób, ja i jeszcze czterech ludzi starszych z getta. Przekonywaliśmy Szolowicza, że Niemcy nie liczyli nas jeszcze, można więc łatwo zatuszować przybycie owych 38 ludzi. Poszliśmy do żony Szolowicza, ażeby wpłynęła na męża, by nie podawał władzom niemieckim owych 38 ludzi, gdyż w ten sposób zabije ich i także nas. Szolowiczowa zgodziła się wpłynąć na męża i przyrzekła nam, że wspomniane nazwiska nie będą podane Niemcom.
Dalsze wysiedlenia z Jędrzejowa
W dwa tygodnie po wrześniowym wysiedleniu z Jędrzejowa odeszedł stąd znów transport ludzi na stracenie. Tym razem byli to ludzie wzięci z małych miasteczek i osiedli położonych w okolicach Jędrzejowa. Miasteczka jak Busko, Pińczów i jeszcze inne, mniejsze od nich, nie posiadały własnej stacji kolejowej. Ażeby jechać stamtąd koleją trzeba było przybyć do Jędrzejowa lub do Kielc. Tym razem sprowadzono tych ludzi do Jędrzejowa. Miało to miejsce jeden dzień po Symchat Tora. Było tego dnia bardzo zimno i padał bezustannie deszcz. Było to pod wieczór, gdy usłyszałem nagle straszny hałas i wrzawę. Sprowadzono tu wszystkich Żydów zamieszkałych w okolicy Jędrzejowa. Zgromadzono ich wszystkich na wielkim placu. Plac ten było to właściwie targowisko, gdzie co środa sprowadzano świnie i inne bydło z okolicy na targ. Tego wieczora zgromadzono tu kilka tysięcy ludzi. Ludzie ci stali całą noc w deszczu i zimnie. Nazajutrz okazało się, że wielu z nich pomarło.
Dnia następnego po sprowadzeniu ludzi z okolic do Jędrzejowa, było to nad ranem, przyszli do naszego getta żandarmi niemieccy i oświadczyli nam, że tego dnia getto pozostanie zamknięte i nikt nie wyjdzie do pracy. Zrozumiałem, że sytuacja jest niebezpieczna.
Naprzeciw getta, w pewnym miejscu na górce, mieszkał znajomy Polak nazwiskiem Grabowski. Umówiłem się z nim w swoim czasie, że na wypadek grożącego mi niebezpieczeństwa skryję się u niego. W międzyczasie wrócił do getta, kilka dni wcześniej, zięć mój - Mosze Preis. Został on wywieziony we wrześniu roku 1942, wraz z całą moją rodziną do Treblinki. W momencie kiedy pociąg znajdował się w okolicy zalesionej, tuż za Dęblinem, zięć mój wyskoczył z pociągu, a z nim wyskoczyło jeszcze jedenaście osób. SS-mani zatrzymali pociąg i zaczęli strzelać. Trafili jednego i położyli go trupem. Reszta uciekła w las. Przybyli oni później do Jędrzejowa i dostali się małego getta.
Po oświadczeniu, jakie tego ranka złożyli żandarmi niemieccy zamykając jednocześnie getto, skryłem się z zięciem moim i synem w mieszkaniu Polaka Grabowskiego.
Na targowisku tymczasem odbywała się akcja wysiedleńcza. Tuż przed wyprowadzeniem ludzi na stację kolejową, jeden z SS-manów zaczął odczytywać cały szereg nazwisk, które miał na liście. Były to nazwiska tych wszystkich, którzy uratowali się z poprzedniego wysiedlenia i których Szolowiczowa przyrzekła w imieniu męża nie wydać władzom niemieckim.
W polskim powiatowym szpitalu ukryto podczas wrześniowej akcji cztery osoby i dzięki temu uniknęło one śmierci. Głównym sekretarzem tego szpitala był dr Mazur. Natomiast dyrektorem szpitala był Polak, dr Przypkowski. Podczas akcji ukryto owe cztery osoby w porozumieniu z drem Przypkowskim i dzięki niemu nie zostały one wydane władzom niemieckim. Obecnie jednak, dwa tygodnie później, wydano wspomnianych ludzi i dr Przypkowski nie miał więcej możliwości ukrycia ich na terenie szpitala.
Salka Grün była jedną z owych czterech osób, które wydane zostały władzom niemieckim. Wujek jej był doskonałym krawcem, który w swoim czasie przybył tu z Łodzi. Był on wyspecjalizowany szczególnie w szyciu płaszczy futrzanych oraz palt zimowych. W momencie wspomnianego wysiedlenia, szył on właśnie piękny płaszcz dla żony Kreishauptmann’a jędrzejowskiego. W związku z tem miał on specjalne zezwolenie wychodzenia poza getto, gdyż tam miał swoich klientów Niemców, dla których stale szył. Zdarzało się, że Niemcy przychodzili także do niego, do getta. Salka Grün pozostała sama i nie miała nikogo więcej z rodziny. Wszyscy jej bliscy poszli pierwszym wysiedleniem, we wrześniu roku 1942. Ów krawiec był jej jedynym krewnym. Kiedy się dowiedział, że prowadzą ludzi ze szpitala powiatowego na wysiedlenie, a w tem także jego siostrzenicę, pobiegł szybko do żony starosty i powiedział jej, że nie skończy on nigdy rozpoczętego płaszcza, gdyż jedyna jego krewna, licząca lat piętnaście, idzie na wysiedlenie. Żona starosty pobiegła szybko do swojego męża. Po upływie pół godziny pojawił się na stacji kolejowej jakiś policjant, Ukrainiec, wywołał wspomnianą dziewczynę po imieniu, wyciągnął ją z transportu i przywiózł rowerem do getta. Salka Grün przeżyła wojnę. Nazywa się ona po mężu Manner i mieszka obecnie w Tel-Awiwie.
Wspomniany transport poszedł do Treblinki. Wysiedleni nim zostali głównie ludzie z Buska i Pińczowa, a pozatem owe 38 osób, wydanych przez ówczesnego prezesa Judenratu - Szolowicza, oraz trzy osoby wydane przez zarząd szpitala powiatowego. Ci ostatni, to jest owych 41 osób, pochodziło z Jędrzejowa.
Był 10 grudnia, rok 1939. W dniu tym przypadała według kalendarza żydowskiego sobota chanukowa = „szabat Chanuka”. Z tej też intencji przybyła do nas w sobotę moja córka Preisowa, wraz z mężem swoim, oraz maleńkim dzieckiem. Mieszkała ona, jak już wspomniałem także w Jędrzejowie, ale daleko od nas i to zupełnie innej dzielnicy. Ja wraz z rodziną mieszkałem na ulicy 11 Listopada, która to ulica biegła od stacji kolejowej aż do rynku miejskiego. Moje mieszkanie i mój skład znajdowały się tuż obok stacji kolejowej. W piątek wieczór, o godzinie 1 w nocy, gdy wszyscy spaliśmy już, wtargnęli do naszego mieszkania SS-mani. Kazali wszystkim mieszkanie to opuścić i nie pozwalali nic zabrać ze sobą. Udaliśmy się w nocy do mieszkania mojej córki.
Okazało się nazajutrz, że dnia tego wysiedlano Polaków z Poznania. Żydzi musieli się skupić w jednej tylko dzielnicy, by swoje mieszkania oddać do dyspozycji wysiedlonych Polaków. W mieszkaniu moim zamieszkał Poznańczyk nazwiskiem Grabowski.
Taki stan trwał do pierwszych dni lutego roku 1940. Mieszkaliśmy wszyscy razem u mojej córki. Wyrzucono z mieszkań także innych Żydów i wszystkie te mieszkania oddano Polakom wysiedlonym wówczas z Poznańskiego. W lutym tego roku zamknięto dwie ulice, mianowicie ulicę Łysakowską i ulicę Pińczowską. Wtedy ukazało się rozporządzenie, na podstawie którego wszyscy Żydzi, zamieszkali w Jędrzejowie mają natychmiast opuścić swoje mieszkania i zamieszkać na jednej z wyżej wymienionych ulic. W ten sposób w lutym roku 1940 powstało getto w Jędrzejowie.
Ludzie wstawali o godzinie 4 nad ranem i ustawiali się w kolejkach po chleb. Z getta zabierano Żydów o każdej porze dnia lub nocy do najrozmaitszych prac fizycznych.
Pod znakiem szantażu
Chciałbym też opowiedzieć ile nacierpiałem się zaraz po wybuchu wojny, z powodu szantaży, jaki stosował wobec mnie Polak, pijak i złodziej, imieniem Gre(…). Zdarzało się wpadał on do moich magazynów, położonych tuż obok stacji kolejowej, gdzie na składzie miałem zawsze opał, cement, koks i inne materiały.
Pewnego razu, a było to kilka miesięcy przed wybuchem wojny, weszedł do składu mojego Gre(…). Zażądał wydania jakiegoś materiału za bezcen, a gdy mu odmówiłem powiedział do mnie: „Poczekaj, jak przyjdzie Hitler, to ci pokaże…” Odpowiedziałem wtedy: Niech pana diabli wezmą razem z Hitlerem...
Wybuchłą wojna. Niemcy zajęli Jędrzejów. Mój skład, podobnie jak wiele innych składów żydowskich, pozostał zamknięty. Obok mieścił się sklep mojego sąsiada - Dawida Osjasza, gdzie między innymi można było kupić także papierosy. Sklep ten od frontu był zamknięty. Pewnego razu udałem się do mego sąsiada Osjasza, by tylnymi drzwiami kupić pudełko papierosów. W sklepie zastałem Gre(…). Był on pijany. Ludzie opowiadali o nim, że pije on nadal strasznie dużo, a ponieważ nie może kupić dobrej wódki pije wszystko, co się nadarza, a więc także denaturat oraz jakiś spirytus, używany do czyszczenia maszyn. Na mój widok Gre(…) podeszedł do mnie i powiedział: „Gdybym chciał, to bym zaraz Horowicza…” i w tym miejscu zrobił on ruch ręką ilustrujący powieszenie człowieka. Nie odpowiedziałem i wyszedłem ze sklepu.
Po upływie dwóch tygodni od tego spotkania zajechał Gre(…) swoją furą pod mój skład. Kiedy mnie spostrzegł powiedział: „Horowicz, ja nie mam czem palić, a u was w składzie jest drzewo…” Otworzyłem mu bramę i Gre(…) wjechał na podworzec. Weszliśmy do składu tylnymi drzwiami i tamtędy wydałem Gre(…) 100kg drzewa opałowego.
Po upływie kilku dni Gre(…) znowu przyszedł do mnie. Tym razem zażądał ostro wydania mu drzewa na opał. Dałem mu znów jakąś ilość drzewa i jednocześnie żaliłem się przed nim, że zawartość składu mojego musi starczyć na utrzymanie moje oraz córki mojej Preisowej. Gdy przyszedł znów następnym razem oświadczył mi już jasno, że muszę podzielić się z nim wszystkim, co posiadam w majątku. Byłem bardzo zmartwiony i niespokojny. Żonie mojej nie wspomniałem o tym ani słowa. Żyłem ciągłym strachu i w obawie ciągłego szantażu ze strony Gre(…). Nie mogłem sobie poradzić i pojechałem pewnego dnia do Wodzisławia, żeby zasięgnąć rady mojego starszego brata, Berka. Gre(…) zaczął do mnie przychodzić codziennie i odtąd nie miałem już ani chwili spokoju.
Pewnego dnia, gdy wyszedłem z domu, natknąłem się na moją sąsiadkę Polkę. Widząc mnie zatrzymała się i opowiedziała, że Gre(…) napił się poprzedniego wieczoru jakiejś zepsutej wódki, na skutek czego umarł. „Napił się i zdechł” - powiedziała dosłownie.
Wysiedlenie 16 września 1942, utworzenie małego getta
Pewnego dnia otoczyli SS-mani nasze getto i przy pomocy policji polskiej kazali całej ludności opuścić swoje mieszkania i natychmiast udać się na plac w Rynku. Był 16 wrzesień. Staliśmy na placu przez kilka godzin otoczeni SS-manami i policjantami polskimi. Po upływie kilku godzin zaczęła się segregacja. Przyglądano nam się dokładnie. Staliśmy wszyscy razem. Moja żona, moje córki, mój syn i moja wnuczka. W pewnym momencie Mina - moja czteroletnia wnuczka, zwróciła się do mojego syna a jej wujka i z płaczem zaczęła go prosić: „Wujciu, ratuj nas - przecież babcia tu stoi, ratuj ją…” Wysegregowano wszystkich z mojej rodziny do transportu, pozostawiono tylko mnie i mojego syna. Tych wysegregowanych odprowadzono pod eskortą na stację kolejową. W ostatniej chwili dałem mojej żonie 7 tysięcy złotych, cały majątek, który posiadałem. Z całej ludności przebywającej poprzednio w getcie pozostawiono 230 osób. Tych ludzi, przeznaczonych do pracy, skupiono na małym obszarze poprzedniego getta i umieszczono ich w małych domkach. Poczem domki te ogrodzono drutem kolczastym. W ten sposób utworzone zostało małe getto. Ludzie odprowadzeni na stację, załadowani zostali do pociąg ów i wysłani do Treblinki.
Stałem w oknie jednego z domków, w którym nas umieszczono i zauważyłem dziwnie posuwającą się po drodze grupę ludzi. Na przodzie szedł mieszkaniec Jędrzejowa, Polak imieniem Ja(…). Za nim szła grupa Żydów, mężczyzn, kobiet i dzieci. Razem zdaje się 13 osób. Okazało się, że Jakow Icchak Szochet rzeźnik, oraz zięć jego Pardes, przemysłowiec tekstylny z zawodu, umówili się z Ja(…), że na wypadek niebezpieczeństwa skryją się u niego, razem ze swoimi rodzinami. W zamian za to, złożył Pardes u niego dużo materiałów tekstylnych i razem z Jakowem Szochetem oddali Ja(…) wszystkie posiadane pieniądze. Na kilka dni przed wysiedleniem wyszli oni ze swych mieszkań w getcie i ukryli się u Ja(…). Kiedy Ja(…) zorientował się, że Niemcy wysyłają prawie wszystkich Żydów, kazał ukrytym u siebie ludziom zebrać się i wyjść z jego domu. Poczem poprowadził ich sam, do transportu, na wysiedlenie. Słyszałem wyraźnie, jak do nich mówił: „Spieszcie się, prędzej Żydy, bo spóźnicie się na pociąg…”
Prawie wszyscy z owych 230 osób pozostawionych przez Niemców w małym getcie, wychodzili codziennie do pracy. Obok leżało miasteczko Sędziszów. W Sędziszowie były wielkie zakłady, gdzie budowano remizy dla różnego rodzaju wozów i parowozów. Mój syn - Moniek - także pracował na tej placówce. Ja nie wychodziłem z getta do pracy. Pozostawałem przez dzień cały na terenie getta i razem z kilkoma współtowarzyszami zajmowałem się prowadzeniem kuchni. Zadaniem naszym było przygotowanie jedzenia dla robotników pracujących poza gettem.
Wydanie grupy ludzi na wysiedlenie
Władzę w getcie sprawowała policja żydowska, komendantem jej był Szlamek Garfunkel. Prezesem Judenratu był wówczas Szolowicz, liczący około 40 lat. Był on łącznikiem pomiędzy Żydami, a władzami niemieckimi w całym szeregu spraw. Do tych spraw należały głównie sprawy związane z naszą żywnością.
Podczas wysiedlenia wrześniowego w roku 1942 wysłano jakie 6000 osób z Jędrzejowa. Pozostała garstka 230 osób zamknięta w małym getcie. Dla tej ilości ludzi załatwiał Szolowicz przydziały żywnościowe. Po uspokojeniu się akcji wysiedleńczej okazało się, że jeszcze pewna ilość osób była ukryta i obecnie ludzie ci przyszli do getta. Było ich 38 osób i byli schowani u policjantów polskich. Za każdą spędzoną noc w ukryciu płacono olbrzymie sumy. Obecnie ludzie ci przyszli do getta. Był między nimi sędziwy ojciec z córkami, byli ludzie młodzi i starzy. Nasza władza, to jest Judenrat, a właściwie Szolowicz, oświadczył nam, że musi tych ludzi podać Niemcom, albowiem znajdują się oni w getcie nielegalnie i nie ma dla nich przydziałów żywnościowych. Rozumieliśmy co oznacza wydanie nazwisk tych ludzi Niemcom. Dlatego udaliśmy się do Szolowicza i prosiliśmy go, aby tego nie czynił. Było nas pięcioro osób, ja i jeszcze czterech ludzi starszych z getta. Przekonywaliśmy Szolowicza, że Niemcy nie liczyli nas jeszcze, można więc łatwo zatuszować przybycie owych 38 ludzi. Poszliśmy do żony Szolowicza, ażeby wpłynęła na męża, by nie podawał władzom niemieckim owych 38 ludzi, gdyż w ten sposób zabije ich i także nas. Szolowiczowa zgodziła się wpłynąć na męża i przyrzekła nam, że wspomniane nazwiska nie będą podane Niemcom.
Dalsze wysiedlenia z Jędrzejowa
W dwa tygodnie po wrześniowym wysiedleniu z Jędrzejowa odeszedł stąd znów transport ludzi na stracenie. Tym razem byli to ludzie wzięci z małych miasteczek i osiedli położonych w okolicach Jędrzejowa. Miasteczka jak Busko, Pińczów i jeszcze inne, mniejsze od nich, nie posiadały własnej stacji kolejowej. Ażeby jechać stamtąd koleją trzeba było przybyć do Jędrzejowa lub do Kielc. Tym razem sprowadzono tych ludzi do Jędrzejowa. Miało to miejsce jeden dzień po Symchat Tora. Było tego dnia bardzo zimno i padał bezustannie deszcz. Było to pod wieczór, gdy usłyszałem nagle straszny hałas i wrzawę. Sprowadzono tu wszystkich Żydów zamieszkałych w okolicy Jędrzejowa. Zgromadzono ich wszystkich na wielkim placu. Plac ten było to właściwie targowisko, gdzie co środa sprowadzano świnie i inne bydło z okolicy na targ. Tego wieczora zgromadzono tu kilka tysięcy ludzi. Ludzie ci stali całą noc w deszczu i zimnie. Nazajutrz okazało się, że wielu z nich pomarło.
Dnia następnego po sprowadzeniu ludzi z okolic do Jędrzejowa, było to nad ranem, przyszli do naszego getta żandarmi niemieccy i oświadczyli nam, że tego dnia getto pozostanie zamknięte i nikt nie wyjdzie do pracy. Zrozumiałem, że sytuacja jest niebezpieczna.
Naprzeciw getta, w pewnym miejscu na górce, mieszkał znajomy Polak nazwiskiem Grabowski. Umówiłem się z nim w swoim czasie, że na wypadek grożącego mi niebezpieczeństwa skryję się u niego. W międzyczasie wrócił do getta, kilka dni wcześniej, zięć mój - Mosze Preis. Został on wywieziony we wrześniu roku 1942, wraz z całą moją rodziną do Treblinki. W momencie kiedy pociąg znajdował się w okolicy zalesionej, tuż za Dęblinem, zięć mój wyskoczył z pociągu, a z nim wyskoczyło jeszcze jedenaście osób. SS-mani zatrzymali pociąg i zaczęli strzelać. Trafili jednego i położyli go trupem. Reszta uciekła w las. Przybyli oni później do Jędrzejowa i dostali się małego getta.
Po oświadczeniu, jakie tego ranka złożyli żandarmi niemieccy zamykając jednocześnie getto, skryłem się z zięciem moim i synem w mieszkaniu Polaka Grabowskiego.
Na targowisku tymczasem odbywała się akcja wysiedleńcza. Tuż przed wyprowadzeniem ludzi na stację kolejową, jeden z SS-manów zaczął odczytywać cały szereg nazwisk, które miał na liście. Były to nazwiska tych wszystkich, którzy uratowali się z poprzedniego wysiedlenia i których Szolowiczowa przyrzekła w imieniu męża nie wydać władzom niemieckim.
W polskim powiatowym szpitalu ukryto podczas wrześniowej akcji cztery osoby i dzięki temu uniknęło one śmierci. Głównym sekretarzem tego szpitala był dr Mazur. Natomiast dyrektorem szpitala był Polak, dr Przypkowski. Podczas akcji ukryto owe cztery osoby w porozumieniu z drem Przypkowskim i dzięki niemu nie zostały one wydane władzom niemieckim. Obecnie jednak, dwa tygodnie później, wydano wspomnianych ludzi i dr Przypkowski nie miał więcej możliwości ukrycia ich na terenie szpitala.
Salka Grün była jedną z owych czterech osób, które wydane zostały władzom niemieckim. Wujek jej był doskonałym krawcem, który w swoim czasie przybył tu z Łodzi. Był on wyspecjalizowany szczególnie w szyciu płaszczy futrzanych oraz palt zimowych. W momencie wspomnianego wysiedlenia, szył on właśnie piękny płaszcz dla żony Kreishauptmann’a jędrzejowskiego. W związku z tem miał on specjalne zezwolenie wychodzenia poza getto, gdyż tam miał swoich klientów Niemców, dla których stale szył. Zdarzało się, że Niemcy przychodzili także do niego, do getta. Salka Grün pozostała sama i nie miała nikogo więcej z rodziny. Wszyscy jej bliscy poszli pierwszym wysiedleniem, we wrześniu roku 1942. Ów krawiec był jej jedynym krewnym. Kiedy się dowiedział, że prowadzą ludzi ze szpitala powiatowego na wysiedlenie, a w tem także jego siostrzenicę, pobiegł szybko do żony starosty i powiedział jej, że nie skończy on nigdy rozpoczętego płaszcza, gdyż jedyna jego krewna, licząca lat piętnaście, idzie na wysiedlenie. Żona starosty pobiegła szybko do swojego męża. Po upływie pół godziny pojawił się na stacji kolejowej jakiś policjant, Ukrainiec, wywołał wspomnianą dziewczynę po imieniu, wyciągnął ją z transportu i przywiózł rowerem do getta. Salka Grün przeżyła wojnę. Nazywa się ona po mężu Manner i mieszka obecnie w Tel-Awiwie.
Wspomniany transport poszedł do Treblinki. Wysiedleni nim zostali głównie ludzie z Buska i Pińczowa, a pozatem owe 38 osób, wydanych przez ówczesnego prezesa Judenratu - Szolowicza, oraz trzy osoby wydane przez zarząd szpitala powiatowego. Ci ostatni, to jest owych 41 osób, pochodziło z Jędrzejowa.
Yad Vashem, lipiec 1959 r.
Źródło: Yad Vashem, Jerozolima.
Transkrypcja: Andreovia.pl
http://andreovia.pl/publikacje/zydzi-z-jedrzejowa/item/35-yad-vashem
http://andreovia.pl/publikacje/zydzi-z-jedrzejowa/item/35-yad-vashem
Etykiety:
1940,
Busko,
Garfunkel,
getto,
Grün,
Horowicz,
Judenrat,
małe getto,
Manner,
Osjasz,
Pardes,
Pińczów,
Preis,
Przypkowski,
relacja,
Rynek,
Szochet,
Szolowicz,
Treblinka,
Yad Vashem
Menachem Horowicz - relacja, cz. 1
Urodziłem się w Wodzisławiu, dnia 15 marca, roku 1893. Tam też ukończyłem szkołę powszechną, której językiem wykładowych był język rosyjski. Niezależnie od tej szkoły i także po jej ukończeniu, uczęszczałem do chederu. Pozatem pobierałem także naukę w domu.
Ożeniłem się w roku 1914. Żona moja Sara z domu Manela, pochodziła z Kielc. Z małżeństwa tego miałem troje dzieci, dwie córki i jednego syna. Od chwili mojego ślubu byłem właścicielem dużego składu węgla, cementu i koksu w Jędrzejowie. Bywałem w stosunkach handlowych z firmą „Bracia Liber” w Podgórzu i z firmą „Blat” w Krakowie. Później wybuchłą wojna.
Wyzwolony zostałem w mieście Theresienstadt, w maju roku 1945 przez armię sowiecką. Przebywałem na terenie Niemiec w mieście Landsberg, do roku 1947. W tym to czasie otrzymałem w Monachium jeden z owych 150 „certyfikatów”, organizowanych tu miesięcznie przez Jechiela Hofmana i Kurta Goldmana.
Do Kraju przybyłem w roku 1947. Z całej mojej rodziny pozostał tylko mój syn Mosze. W roku 1948 ożeniłem się po raz drugi. Moja obecna żona Pela z domu Wehlreich urodzona jest i wychowana w Niemczech.
Zamieszkałem w Tel-Awiwie. Otrzymałem pracę jako urzędnik w Ministerstwie Spraw wojskowych. Na stanowisku tym przepracowałem lat 10. Rok temu, to jest w roku 1958 zostałem spensjonowany, ponieważ przekroczyłem 65 rok życia.
Moja pierwsza żona Sara, z domu Manela, wysiedlona została z Jędrzejowa, dnia 16 września 1942 roku. Dnia tego wysiedlone zostały także dwie moje córki oraz troje wnucząt. Transport ten stracony został w Treblince.
Ojciec mój - Mosze Horowicz - umarł jeszcze przed wybuchem wojny. Miałem wówczas lat piętnaście i rodzina nasza przeniosła się wtedy z Wodzisławia do Jędrzejowa.
Matka moja - Alta Horowicz, z domu Manela - zastrzelona została w Kielcach, dnia 21 września 1941 roku. Gdy wybuchła wojna we wrześniu roku 1939 przyszli do mnie siostra moja i brat mój, ażeby razem powziąć decyzję, co przedsięwziąć, by możliwie jak najpewniej i jak najbezpieczniej umieścić matkę. W Kielcach istniał jeszcze z dawnych przedwojennych czasów duży dom starców, zwany Domem Zagajskich. Postanowiliśmy umieścić tam matkę moją i zapłacić każdą żądaną przez nich sumę. W domu tym przebywała także w tym czasie nasza krewna, siostra rabina kieleckiego. Po upływie kilku dni od naszej rozmowy matka moja wyjechała do Kielc, do Domu Zagajskich.
Matka moja - Alta Horowicz, z domu Manela - zastrzelona została w Kielcach, dnia 21 września 1941 roku. Gdy wybuchła wojna we wrześniu roku 1939 przyszli do mnie siostra moja i brat mój, ażeby razem powziąć decyzję, co przedsięwziąć, by możliwie jak najpewniej i jak najbezpieczniej umieścić matkę. W Kielcach istniał jeszcze z dawnych przedwojennych czasów duży dom starców, zwany Domem Zagajskich. Postanowiliśmy umieścić tam matkę moją i zapłacić każdą żądaną przez nich sumę. W domu tym przebywała także w tym czasie nasza krewna, siostra rabina kieleckiego. Po upływie kilku dni od naszej rozmowy matka moja wyjechała do Kielc, do Domu Zagajskich.
Pewnego dnia, a było to 22 września roku 1941 wezwano mnie do telefonu, który mieścił się w budynku Gminy Żydowskiej. Okazało się, że rabin kielecki - Abele Rappaport - mój wujek, wzywał mnie telefonicznie do Kielc. Mój wujek powiedział mi wówczas przez telefon, że dnia poprzedniego Niemcy zastrzelili wszystkich starszych ludzi, którzy przebywali w Domu Zagajskich. Nie było tego dnia w Kielcach żadnej akcji. Niemcom po prostu potrzebny był dom, w którym zamieszkiwali staruszkowie. W domu tym pomieszkiwało też kilku młodych ludzi. Tych Niemcy wysłali do pracy a resztę, wszystkich starszych, zastrzelili. Moja matka liczyła wówczas 84 lata.
Z rodzeństwa miałem dwóch braci i jedną siostrę. Mój najstarszy brat Berek zastrzelony został w obozie w Skarżysku-Kamiennej. Był to rok 1943. Cudem ocalony z wysiedlenia w Wodzisławiu przybył on w roku 1942 do Jędrzejowa, do małego getta. Stąd wysiedlony on został do Skarżyska, dostał się do „Werk C”, skąd więcej nie wrócił. Drugi z kolei mój brat umarł jeszcze przed wojną. Moja siostra Sara mieszkała jeszcze z czasów przedwojennych w Kielcach. Wysiedlona ona została stamtąd transportem, który odszedł do Treblinki w 1942 r.
Wojna zastała mnie w Jędrzejowie. Dnia 5 września, na skutek coraz częściej powtarzających się nalotów niemieckich na miasto, ludność Jędrzejowa zaczęła uciekać na wschód. Byli też nieliczni, którzy pozostali na miejscu. Ja również zostałem w domu wraz z żoną moją oraz niezamężną córką, z zawodu nauczycielką. Tego dnia, przed wieczorem, rozpoczął się wielki nalot i bombardowanie miasta. Mieszkałem niedaleko dworca kolejowego. Tuż obok stał dom, który był własnością Żyda, z zawodu piekarza, Słabowskiego Mosze. W dom ten wpadła przed wieczorem bomba, burząc go doszczętnie i zabijając przytem 43 osoby, zamieszkałe w tym domu. Wśród ofiar nie było ani jednego Żyda. W momencie bombardowania znajdowaliśmy się tuz obok wspomnianego domu i tuż obok stacji kolejowej. Moja córka wróciła właśnie ze stacji, gdzie odprowadziła swojego narzeczonego, który zmobilizowany, ostatnim pociągiem stawić się miał do swojego oddziału przy armii polskiej. Pociąg ten nie zajechał daleko. Po skończonym nalocie wyszliśmy na ulicę. Cała ludność oraz policja polska, brały udział w usuwaniu ruin i ewentualnym ratunku pozostałych przy życiu ofiar.
Naloty odbywały się w dalszym ciągu. Bałem się pozostać z moją żoną i córką w mieszkaniu położonym tuż obok stacji kolejowej. A wobec tego, że druga moja córka, zamężna Preisowa, mieszkała z rodziną swoją na mieście, postanowiliśmy się udać do niej. Syna mojego nie było przez cały ten czas w domu i pewny byłem, że poszedł on do miasta, do mojej córki.
Poszliśmy więc we trójkę do miasta. Po drodze napotykaliśmy furmanki i samochody załadowane rzeczami i całe tłumy ludzi. Wszystko szło na wschód i uciekało przez Niemcami. Trudno było przejść jakąś ulicą. Doszliśmy wreszcie do Rynku i weszliśmy do mieszkania mojej córki. Zastaliśmy mieszkanie zamknięte. Podobnie zastaliśmy zamknięte mieszkania także innych znajomych, do których wstępowaliśmy po drodze. Druga córka moja, która była z nami, chciała także iść na wschód. Nie dałem jej jednak odejść. Płakała bardzo i pozostała z nami. Udaliśmy się powtórnie na podwórko domu, w którym mieszkała Preisowa. Siłą otworzyłem drzwi jej mieszkania i weszliśmy do środka. Dom, w którym mieszkała moja córka należał do lekarza powiatowego dr. Przypkowskiego. W domu tym mieszkali sami Żydzi. Pod wieczór tego samego dnia, weszedł do mieszkania dr Przypkowski ze swoją żoną i wyraził opinię, że istnieje obawa pozostania w domu tym przez noc. On natomiast ma znajomego, masarza który mieszka na Krakowskiej (inaczej Wodzisławskiej) i masarz ten posiada dużą piwnicę służącą mu do wyrobu mięsa, która posiada też dobre i mocne sklepienie i gotów jest przyjąć dra Przypkowskiego wraz z jego żoną i lokatorami. Ulica Krakowska była to główna szosa, która prowadziła z Jędrzejowa do Krakowa. Zostawiliśmy nasze mieszkanie, podobnie uczynili też inni lokatorzy tego domu i poszliśmy razem z drem Przypkowskim do wspomnianego masarza. Między przybyłymi tutaj był jakiś rabin staruszek oraz Natan Minc ze swoją rodziną. W piwnicy spędziliśmy całą noc. Było tam poza lokatorami naszego domu jeszcze wiele innych ludzi. O godzinie 9 rano przyleciał tu jakiś chłopiec, który oznajmił, że na Rynku stoją już tanki niemieckie.
Naloty odbywały się w dalszym ciągu. Bałem się pozostać z moją żoną i córką w mieszkaniu położonym tuż obok stacji kolejowej. A wobec tego, że druga moja córka, zamężna Preisowa, mieszkała z rodziną swoją na mieście, postanowiliśmy się udać do niej. Syna mojego nie było przez cały ten czas w domu i pewny byłem, że poszedł on do miasta, do mojej córki.
Poszliśmy więc we trójkę do miasta. Po drodze napotykaliśmy furmanki i samochody załadowane rzeczami i całe tłumy ludzi. Wszystko szło na wschód i uciekało przez Niemcami. Trudno było przejść jakąś ulicą. Doszliśmy wreszcie do Rynku i weszliśmy do mieszkania mojej córki. Zastaliśmy mieszkanie zamknięte. Podobnie zastaliśmy zamknięte mieszkania także innych znajomych, do których wstępowaliśmy po drodze. Druga córka moja, która była z nami, chciała także iść na wschód. Nie dałem jej jednak odejść. Płakała bardzo i pozostała z nami. Udaliśmy się powtórnie na podwórko domu, w którym mieszkała Preisowa. Siłą otworzyłem drzwi jej mieszkania i weszliśmy do środka. Dom, w którym mieszkała moja córka należał do lekarza powiatowego dr. Przypkowskiego. W domu tym mieszkali sami Żydzi. Pod wieczór tego samego dnia, weszedł do mieszkania dr Przypkowski ze swoją żoną i wyraził opinię, że istnieje obawa pozostania w domu tym przez noc. On natomiast ma znajomego, masarza który mieszka na Krakowskiej (inaczej Wodzisławskiej) i masarz ten posiada dużą piwnicę służącą mu do wyrobu mięsa, która posiada też dobre i mocne sklepienie i gotów jest przyjąć dra Przypkowskiego wraz z jego żoną i lokatorami. Ulica Krakowska była to główna szosa, która prowadziła z Jędrzejowa do Krakowa. Zostawiliśmy nasze mieszkanie, podobnie uczynili też inni lokatorzy tego domu i poszliśmy razem z drem Przypkowskim do wspomnianego masarza. Między przybyłymi tutaj był jakiś rabin staruszek oraz Natan Minc ze swoją rodziną. W piwnicy spędziliśmy całą noc. Było tam poza lokatorami naszego domu jeszcze wiele innych ludzi. O godzinie 9 rano przyleciał tu jakiś chłopiec, który oznajmił, że na Rynku stoją już tanki niemieckie.
Wkroczenie Niemców do Jędrzejowa i pierwsze represje
Ludzie zaczęli stopniowo opuszczać piwnice. Ja z żoną wyszliśmy również. W ręku trzymałem koszyk, który zabrałem ze sobą dnia poprzedniego, i w którym miałem chleb i owoce. Postanowiliśmy wrócić do mieszkania mojej córki. Nie chcieliśmy jednak napotkać po drodze Niemców, dlatego postanowiliśmy iść podwórkami a nie ulicą. Na jednym z podworców napotkaliśmy kilku żołnierzy niemieckich. Krzyknęli oni pod naszym adresem, żeby się zatrzymać. Stanąłem więc z żoną moją w miejscu. Żołnierze ci uzbrojeni byli w rewolwery i w karabiny maszynowe. Podbiegli do nas i spytali, co mam ukrytego w koszyku. Następnie zrewidowali kieszenie mojego płaszcza. W jednej kieszeni znaleźli nóż kuchenny. Jeden z żołnierzy wyjął nóż, uderzył mnie nim mocno w nos, a potem rzucił go na przeciwległy dach. Poczem żołnierze ci, nie wykazując dla nas większego zainteresowania wypuścili nas. Wróciliśmy do mieszkania córki mojej Preisowej. Podobnie wrócili także inni lokatorzy tego domu. Wrócił Natan Minc ze swoją rodziną. (Nie przeżył on wojny i nikt z jego rodziny nie żyje. Jedyny syn, który uciekał na wschód przeżył wojnę i mieszka obecnie w Hajfie.)
Wkrótce potem uzbrojeni Niemcy wtargnęli do naszego mieszkania i z krzykami „raus” zaczęli wszystkich wyganiać na ulicę. Tak samo postąpili z lokatorami innych mieszkań. Pchano nas wszystkich w kierunku Rynku. Tutaj zastaliśmy już wielu innych i zorientowaliśmy się, że Niemcy gromadzą cała ludność miasta, więc także Polaków. Następnie jeden z wyższych oficerów niemieckich zaczął przemawiać do nas. Powiedział on mianowicie, że my na placu tym przebywać będziemy tak długo, póki główną szosą prowadzącą do Kielc, nie przejdzie cała armia niemiecka. My odpowiadamy za całkowity spokój w mieście. Zebrano na Rynku wszystkich mieszkańców, zgromadzono dzieci i starców. Wyciągano ludzi z mieszkań w stanie, w jakim ich zastano, także nieubranych i nagich. Okrążeni byliśmy wojskiem. Ustawiono wkoło nas karabiny maszynowe. Dzień był wyjątkowo upalny. Nie pozwolono przynieść ani trochę wody. Pilnowali nas na zmianę różnie zamieniający się ze sobą żołnierze niemieccy.
Po kilku godzinach, a było to o godzinie 3 po południu, zajechało na rynek kilka wojskowych aut, z których wysiadło kilku oficerów niemieckich. Jeden z oficerów zwrócił się do tłumu i zapytał, kto tutaj z obecnych zna oba języki polski i niemiecki, a to w celu tłumaczenia jego słów. Z tłumu wyszedł Szmul Krzyński, syn pachciarza (dzierżawcy), który wyraził gotowość tłumaczenia języka niemieckiego na język polski. Krzyński posiadał mały sklepik na rogu ulicy Łysakowskiej, gdzie później mieściło się getto żydowskie. Oznajmił on, że Niemcy żądają, żeby życie w mieście wróciło na normalne tory. Kobiety, dzieci oraz piekarze mają wrócić do domów. Sklepikarze mają otworzyć sklepy. Ale gdyby cokolwiek zdarzyło się tutaj jakiemuś Niemcowi, całe miasto będzie za to odpowiedzialne. Odpowiadać będą w równej mierze Polacy i Żydzi.
Ludzie zaczęli stopniowo opuszczać piwnice. Ja z żoną wyszliśmy również. W ręku trzymałem koszyk, który zabrałem ze sobą dnia poprzedniego, i w którym miałem chleb i owoce. Postanowiliśmy wrócić do mieszkania mojej córki. Nie chcieliśmy jednak napotkać po drodze Niemców, dlatego postanowiliśmy iść podwórkami a nie ulicą. Na jednym z podworców napotkaliśmy kilku żołnierzy niemieckich. Krzyknęli oni pod naszym adresem, żeby się zatrzymać. Stanąłem więc z żoną moją w miejscu. Żołnierze ci uzbrojeni byli w rewolwery i w karabiny maszynowe. Podbiegli do nas i spytali, co mam ukrytego w koszyku. Następnie zrewidowali kieszenie mojego płaszcza. W jednej kieszeni znaleźli nóż kuchenny. Jeden z żołnierzy wyjął nóż, uderzył mnie nim mocno w nos, a potem rzucił go na przeciwległy dach. Poczem żołnierze ci, nie wykazując dla nas większego zainteresowania wypuścili nas. Wróciliśmy do mieszkania córki mojej Preisowej. Podobnie wrócili także inni lokatorzy tego domu. Wrócił Natan Minc ze swoją rodziną. (Nie przeżył on wojny i nikt z jego rodziny nie żyje. Jedyny syn, który uciekał na wschód przeżył wojnę i mieszka obecnie w Hajfie.)
Wkrótce potem uzbrojeni Niemcy wtargnęli do naszego mieszkania i z krzykami „raus” zaczęli wszystkich wyganiać na ulicę. Tak samo postąpili z lokatorami innych mieszkań. Pchano nas wszystkich w kierunku Rynku. Tutaj zastaliśmy już wielu innych i zorientowaliśmy się, że Niemcy gromadzą cała ludność miasta, więc także Polaków. Następnie jeden z wyższych oficerów niemieckich zaczął przemawiać do nas. Powiedział on mianowicie, że my na placu tym przebywać będziemy tak długo, póki główną szosą prowadzącą do Kielc, nie przejdzie cała armia niemiecka. My odpowiadamy za całkowity spokój w mieście. Zebrano na Rynku wszystkich mieszkańców, zgromadzono dzieci i starców. Wyciągano ludzi z mieszkań w stanie, w jakim ich zastano, także nieubranych i nagich. Okrążeni byliśmy wojskiem. Ustawiono wkoło nas karabiny maszynowe. Dzień był wyjątkowo upalny. Nie pozwolono przynieść ani trochę wody. Pilnowali nas na zmianę różnie zamieniający się ze sobą żołnierze niemieccy.
Po kilku godzinach, a było to o godzinie 3 po południu, zajechało na rynek kilka wojskowych aut, z których wysiadło kilku oficerów niemieckich. Jeden z oficerów zwrócił się do tłumu i zapytał, kto tutaj z obecnych zna oba języki polski i niemiecki, a to w celu tłumaczenia jego słów. Z tłumu wyszedł Szmul Krzyński, syn pachciarza (dzierżawcy), który wyraził gotowość tłumaczenia języka niemieckiego na język polski. Krzyński posiadał mały sklepik na rogu ulicy Łysakowskiej, gdzie później mieściło się getto żydowskie. Oznajmił on, że Niemcy żądają, żeby życie w mieście wróciło na normalne tory. Kobiety, dzieci oraz piekarze mają wrócić do domów. Sklepikarze mają otworzyć sklepy. Ale gdyby cokolwiek zdarzyło się tutaj jakiemuś Niemcowi, całe miasto będzie za to odpowiedzialne. Odpowiadać będą w równej mierze Polacy i Żydzi.
Utworzenie pierwszego Judenratu
Szmul Krzyński został tłumaczem i odtąd pośredniczył on w najrozmaitszych poleceniach, wydawanych przez Niemców pod adresem Żydów. A kiedy utworzony został w Jędrzejowie pierwszy Judenrat, Szmul Krzyński stanął na jego czele, jako prezes. Krzyński miał dwie córki. Razem z władzą, którą otrzymał od Niemców uzyskał on też od nich cały szereg przywilejów. Jego córki korzystały ze specjalnych zezwoleń, na podstawie których korzystały między innymi ze swobodnej jazdy pociągami po całym kraju. Z małego sklepu na ulicy Łysakowskiej utworzył sobie Krzyński w krótkim czasie duży sklep pełny najrozmaitszych towarów. Kiedy w roku 1942 wysiedlono z Jędrzejowa większą cześć ludności żydowskiej i utworzono małe getto, specjalne komando, zajmujące się zwożeniem rzeczy z mieszkań opuszczonych przez wysiedloną ludność, przez cały tydzień zwoziło najrozmaitsze towary ze sklepu Krzyńskiego.
W skład członków I-ego Judenratu wchodzili poza Krzyńskim także Tajtelbaum, Zalcman i Kamrat. Wszyscy oni spisywali się bardzo źle, jeśli chodzi o ich stosunek do ludności żydowskiej. Pierwsi dwaj, to jest Tajtelbaum i Zalcman nie żyją, natomiast Kamrat przeżył wojnę. Pokazał się on zaraz po wojnie na terenie Niemiec, ale prześladowany przez Żydów uciekł i żyje gdzieś w ukryciu na terenie Szwecji.
Chciałbym tu opisać postępowanie Zalcmana:
Szmul Krzyński został tłumaczem i odtąd pośredniczył on w najrozmaitszych poleceniach, wydawanych przez Niemców pod adresem Żydów. A kiedy utworzony został w Jędrzejowie pierwszy Judenrat, Szmul Krzyński stanął na jego czele, jako prezes. Krzyński miał dwie córki. Razem z władzą, którą otrzymał od Niemców uzyskał on też od nich cały szereg przywilejów. Jego córki korzystały ze specjalnych zezwoleń, na podstawie których korzystały między innymi ze swobodnej jazdy pociągami po całym kraju. Z małego sklepu na ulicy Łysakowskiej utworzył sobie Krzyński w krótkim czasie duży sklep pełny najrozmaitszych towarów. Kiedy w roku 1942 wysiedlono z Jędrzejowa większą cześć ludności żydowskiej i utworzono małe getto, specjalne komando, zajmujące się zwożeniem rzeczy z mieszkań opuszczonych przez wysiedloną ludność, przez cały tydzień zwoziło najrozmaitsze towary ze sklepu Krzyńskiego.
W skład członków I-ego Judenratu wchodzili poza Krzyńskim także Tajtelbaum, Zalcman i Kamrat. Wszyscy oni spisywali się bardzo źle, jeśli chodzi o ich stosunek do ludności żydowskiej. Pierwsi dwaj, to jest Tajtelbaum i Zalcman nie żyją, natomiast Kamrat przeżył wojnę. Pokazał się on zaraz po wojnie na terenie Niemiec, ale prześladowany przez Żydów uciekł i żyje gdzieś w ukryciu na terenie Szwecji.
Chciałbym tu opisać postępowanie Zalcmana:
W lutym 1940 roku utworzone zostało w Jędrzejowie getto. Burmistrz tego miasta, inż. Iwanowski załatwił także dla Żydów pewien przydział węgla na zimę. Spółdzielnia miała go dostarczyć do składów mieszczących się w getcie. Inż. Iwanowski znał mnie osobiście, pozatem posiadałem też odpowiedni skład tak, że wybrał mnie oraz Natana Friedmana (który nie przeżył wojny), ażeby w naszych składach magazynować węgiel i drzewo dla ludności getta.
Zalcman wychodził poza getto. On to załatwiał w spółdzielni nasze przydziały na opał. Z uzyskanych zaś we spółdzielni przydziałów sprzedawał 50 procent na własny rachunek i po wyższych cenach. Celem zaś realizowania tych sprzedanych zezwoleń wypisywał kartki do naszych składów, ażeby wydać natychmiast jedną tonę, a nieraz dwie tony węgla i to najlepszego gatunku. Jeśli zaś chodzi o ogół ludności żydowskiej otrzymywaliśmy polecenie wydawania węgla możliwie małymi ilościami, po parę kilogramów tylko i wydawać mieliśmy zamiast węgla tylko miał.
To samo, co dział o się z węglem, miało też miejsce z przydziałami na cukier. Połowa zostawała sprzedana po cenach wyższych i nie dochodziła do ogółu ludności żydowskiej.
Jeszcze jeden dowód stosunku członków Judenratu do ogółu ludności zamieszkałej w getcie. W mieszkaniach gnieździły się po trzy lub cztery rodziny w jednym pokoju. W tym samym czasie członkowie Judenratu, wraz z rodzinami, zajmowali największy dom, jaki wybudowany został w mieście. Dom ten zbudował bogaty przemysłowiec, Żyd Rozenberg. Rozenberg jeszcze przed wybuchem wojny przeniósł się ze swoją rodziną do Łodzi. W domu tym przed wojna mieściło się sądownictwo polskie i tutaj siedzibę swoją miała policja polska. Obecnie zamieszkiwali tu członkowie Judenratu, zajmując po cztery lub pięć pokoi każdy. Zaraz na początku wojny Rozenberg zginął w getcie łódzkim. Po jego śmierci Rozenbergowa wraz z dziećmi przyjechała do Jędrzejowa. Miała ona troje dzieci wtem wydaną córkę z małym dzieckiem oraz dwóch synów. Zwróciła się ona do mieszkających w jej domu członków Judenratu z prośbą o przydzielenie jej jakiegoś mieszkania. Otrzymała odpowiedź odmowną. Po wielkiej protekcji (między innymi i ja także starałem się o to) przydzielono Rozenbergowej pokój na poddaszu. Tam przeprowadziła się ona wraz z całą swoją rodziną.
Którejś nocy, a było to krótko przed utworzeniem getta, wpadli SS-mani do mieszkań członków Judenratu i zabrali wszystkich ze sobą. Jednego z nich, Zalcmana wywieźli do Kielc i stamtąd wysiedlili. Resztę wywieźli do Oświęcimia. Za wyjątkiem Kamrata nikt z nich nie przeżył. Kamrat wyszedł cało z obozu oświęcimskiego. Ludzie opowiadali później, że w swetrach pozostawionych przez córki Zalcmana Niemcy znaleźli kilkanaście wielkich brylantów.
Zalcman wychodził poza getto. On to załatwiał w spółdzielni nasze przydziały na opał. Z uzyskanych zaś we spółdzielni przydziałów sprzedawał 50 procent na własny rachunek i po wyższych cenach. Celem zaś realizowania tych sprzedanych zezwoleń wypisywał kartki do naszych składów, ażeby wydać natychmiast jedną tonę, a nieraz dwie tony węgla i to najlepszego gatunku. Jeśli zaś chodzi o ogół ludności żydowskiej otrzymywaliśmy polecenie wydawania węgla możliwie małymi ilościami, po parę kilogramów tylko i wydawać mieliśmy zamiast węgla tylko miał.
To samo, co dział o się z węglem, miało też miejsce z przydziałami na cukier. Połowa zostawała sprzedana po cenach wyższych i nie dochodziła do ogółu ludności żydowskiej.
Jeszcze jeden dowód stosunku członków Judenratu do ogółu ludności zamieszkałej w getcie. W mieszkaniach gnieździły się po trzy lub cztery rodziny w jednym pokoju. W tym samym czasie członkowie Judenratu, wraz z rodzinami, zajmowali największy dom, jaki wybudowany został w mieście. Dom ten zbudował bogaty przemysłowiec, Żyd Rozenberg. Rozenberg jeszcze przed wybuchem wojny przeniósł się ze swoją rodziną do Łodzi. W domu tym przed wojna mieściło się sądownictwo polskie i tutaj siedzibę swoją miała policja polska. Obecnie zamieszkiwali tu członkowie Judenratu, zajmując po cztery lub pięć pokoi każdy. Zaraz na początku wojny Rozenberg zginął w getcie łódzkim. Po jego śmierci Rozenbergowa wraz z dziećmi przyjechała do Jędrzejowa. Miała ona troje dzieci wtem wydaną córkę z małym dzieckiem oraz dwóch synów. Zwróciła się ona do mieszkających w jej domu członków Judenratu z prośbą o przydzielenie jej jakiegoś mieszkania. Otrzymała odpowiedź odmowną. Po wielkiej protekcji (między innymi i ja także starałem się o to) przydzielono Rozenbergowej pokój na poddaszu. Tam przeprowadziła się ona wraz z całą swoją rodziną.
Którejś nocy, a było to krótko przed utworzeniem getta, wpadli SS-mani do mieszkań członków Judenratu i zabrali wszystkich ze sobą. Jednego z nich, Zalcmana wywieźli do Kielc i stamtąd wysiedlili. Resztę wywieźli do Oświęcimia. Za wyjątkiem Kamrata nikt z nich nie przeżył. Kamrat wyszedł cało z obozu oświęcimskiego. Ludzie opowiadali później, że w swetrach pozostawionych przez córki Zalcmana Niemcy znaleźli kilkanaście wielkich brylantów.
Nowomianowany prezes drugiego Judenratu
Na krótko przed utworzeniem getta, Niemcy mianowali nowego prezesa tworzącego się Judenratu. Został nim człowiek inteligentny, przed wojna zamieszkały w Łodzi - Szolowicz. Ludność żydowska odniosła się do niego początkowo z wielkim zaufaniem, spodziewając się lepszego i bardziej ludzkiego stosunku z jego strony.
Na skutek utworzenia getta zmuszony byłem opuścić moje mieszkanie położone obok stacji kolejowej. Do mieszkania tego wprowadził się jakiś Polak z rodzina, wysiedlony z Poznania. Przeprowadzając się do getta, pozostawiłem w mieszkaniu cały szereg rzeczy, między innymi żywność, której nie mogłem zabrać ze sobą. Mój syn, który miał prawo opuszczania getta ze względu na swoja pracę, często odwiedzał ową rodzinę z Poznania i za każdym razem wnosił do getta trochę pozostawionej przez nas żywności. Dnia 12 września roku 1942 wrócił mój syn, jak zwykle, ale nie przyniósł żadnej żywności. Byłem tym zestresowany, a w odpowiedzi na moje pytania rozpłakał się. Okazało się, że Nowiński, były zawiadowca stacji kolejowej w Jędrzejowie, a obecnie kolejarz w służbie u Niemców opowiedział synowi mojemu w wielkiej tajemnicy, że na stacji przygotowane są wagony kolejowe, które służyć mają do transportu Żydów. Nowiński powiedział jeszcze: „Leć szybko do ojca twego i powiedz mu, żeby uciekał…” Zostawiłem syna mojego w domu i pobiegłem szybko do Szolowicza, ażeby w sekrecie powiedzieć mu o tem, co usłyszałem z ust mojego syna. Sądziłem, że znając wcześniej tę straszną tajemnicę będzie można uratować pewną część ludności. Szolowicz wysłuchał mnie, poczem odpowiedział mi, ażebym nie robił popłochu, bo to wszystko, co słyszałem jest nieprawdą. Tego samego dnia był on bowiem u Starosty i otrzymał nowy przydział mięsa i cukru dla ludności żydowskiej. Raz jeszcze zaprzeczył on kategorycznie i odesłał mnie do domu. Posądziłem kolejarza polskiego o szczerzenie popłochu. „Bo Szolowicz człowiek inteligentny” - mówiłem do siebie, „zapewne wie, co mówi i robi”. Niestety jednak rację miał kolejarz polski.
Szolowicz miał dwoje dzieci, syna i córkę. Na kilka dni przed ostateczną likwidacją getta, a było to w roku 1943, wysłał on dzieci swoje z Jędrzejowa. Zaopatrzył je w aryjskie papiery, wysłał je pociągiem i zamieszkać miały u aryjczyków. Po drodze jednak schwytano oboje i oboje zaraz zastrzelono.
Po paru dniach nastąpiła zupełna likwidacja getta i część ludności wywieziona została do obozu w Skarżysku-Kamiennej. Razem z tymi ludźmi został wywieziony został także Szolowicz, oraz jego siostrzeniec, były komendant policji żydowskiej w Jędrzejowie - Szlamek Garfunkel. Przed likwidacją getta umieścił Szolowicz wszystkie swoje wartościowe przedmioty u pewnego Polaka, który mieszkała za miastem. Polak ten nazywał się Józef Ra(…). Ra(…) załatwił także u siebie kryjówkę na wypadek, gdyby Szolowicz chciał kiedykolwiek skryć się u niego. I tak też było w rzeczywistości. Szolowicz i Garfunkel uciekli ze Skarżyska. Przybyli oni szczęśliwie pociągiem do Jędrzejowa i skryli się u Ra(…). Ra(…) przyjął obu. A po kilku dniach zamordował jednego i drugiego przywłaszczając sobie ich cały majątek. Szolowicz uciekł pozostawiając w obozie swoją żonę. Zaraz po ucieczce męża Szolowiczowa zażyła dużą dozę trucizny i umarła…
Yad Vashem, lipiec 1959 r.
Źródło: Yad Vashem, Jerozolima.
Transkrypcja: Andreovia.pl
http://andreovia.pl/publikacje/zydzi-z-jedrzejowa/item/35-yad-vashem
Etykiety:
Garfunkel,
Horowicz,
Judenrat,
Kamrat,
Kielce,
Krzyński,
likwidacja getta,
Manela,
Minc,
Preis,
Przypkowski,
relacja,
Rozenberg,
Rynek,
Słabowski,
Szolowicz,
Tajtelbaum,
Treblinka,
Yad Vashem,
Zalcman
wtorek, 2 lipca 2019
Sklep Abrama Zylberszaca
Sklep Abrama Zylberszaca - ok. 1915
"Glas Farben Handlung Abr. Silberschatz"
|
Sklep Abrama Zylberszaca (po prawej) - ok.1919-1930 "Skład Szkła i Farb, Abram Zylberszac" |
Źródło:
http://andreovia.pl/galeria/picture.php?/135/tags/34-ulice_rynek
http://andreovia.pl/galeria/picture.php?/518/tags/34-ulice_rynek
http://andreovia.pl/galeria/picture.php?/2378/tags/34-ulice_rynek
http://andreovia.pl/galeria/picture.php?/518/tags/34-ulice_rynek
http://andreovia.pl/galeria/picture.php?/2378/tags/34-ulice_rynek
sobota, 29 czerwca 2019
piątek, 7 czerwca 2019
Abraham Zylberszac
Abraham Zylberszac |
hebr. ojciec Szlamy (Abram) |
Źródło:
https://photos.yadvashem.org/photo-details.html?language=en&item_id=9687965&ind=256
piątek, 10 maja 2019
Abraham Bomba - relacja
Avraham Bomba was born in Boyden – Oberslazen, Germany. His family moved from
Germany to Czestochowa, Poland. He was deported from Czestochowa Ghetto,
to the Treblinka death camp, on 25 September 1942.
A
barber by profession, he was selected to work, whilst his wife, son,
brother and other members of his family were murdered on their arrival
at Treblinka. He escaped from Treblinka in January 1943 and returned to
Czestochowa Ghetto. He later settled in Israel, and also appeared in the
Claude Lanzmann film "Shoah" produced in 1985.
(...)
I worked in a barrack where people were hiding. I
did it myself too before I escaped from Treblinka. What was … the
barrack was full of clothes.. bundles made out of clothes. So what we
did we put the bundles in the barrack, one on top of the other until the
roof.
People tried to escape.
What
they did they went in the daytime during the work in the barracks and
they remained there. And they hid themselves between the clothes. But it
happened by accident when the clothes moved, they could never go out
and got choked there. At one time we took out from a barrack the size I
would say maybe about 40, 60… 40,50 meters, over 30 people. Dead ones! I
did the same thing when I escaped. But before that I worked over there
and I tried to help some people any way I could. At one time he came in,
he was a Kapo. His name was in Jewish Ben Yamin Yakoski. Have you heard
that name? You did – he had a brother over there. Very nice, religious
individual boy. He was from a town of Yen Jeif [Jedrzejow] which is not far from Kielce.
He
came in he said, “Abe, I trust you. Tonight, my people, my brother they
are going, they are planning an escape. Eleven of them.” What should I
do?” He said, “You know you have some landsmen from your town working
outside, not in the barrack, but outside?” I said “Yes.” “Tomorrow
morning after the Appell, you bring in your friends. If somebody comes
in to you and tell their friends they are working all the time here.”
Naturally I did whatever he told me.
In
the morning … group I worked with them, eleven of them disappeared.
Then in came the assistant commandant we called him Lalka, that name you
heard already many times. He came in the barrack and he looked at me,
“What are you doing?” I said I am working on the cloth… looking what is
there , cotton, this and that. “Are the same people working here what
worked yesterday?” I said, “Yes, everybody’s the same were working.”
It wasn’t true.
What
those people crouching the other side of the gate, they left some kind
of sign on the trees. At night they couldn’t take away this from the
trees. And he saw that somebody went through that.
He
came over to me, he took my hat he started to knock in a wooden block
which hold... But I was like paralyzed. Didn’t feel at all. Just for the
thing what they had I was scared. They are taking out to kill me. I
didn’t feel it all. Behind him was a friend of mine Eisack Sidman. He
was standing with a knife over there behind him. And if he would take
out the gun, he would kill him.
But
it happened that he knocked and knocked and I didn’t say a word to him,
so he thought maybe I didn’t know nothing. So he let me go.
Then
at night after work, people came in, “What happened?” I told them, for
those people they escaped. After that I found out what happened to them,
from all those eleven people, two were alive when I returned to
Czestochowa. All the other nine were killed by Poles. They went back to
their home town in Yan Jeif [Jedrzejow] and they were very rich. They
were like I would say Rockefeller. They had possessions; they call
themselves I would say in German, the Bundt’s. They got killed.
Two
of the men I met in the ghetto of Czestochowa when I came back from
Treblinka, they couldn’t stay there and they went somewhere away. I
never saw them again. That was one part, but the second part we decide
to run away. The first thing is we had to get money. When you go out,
when you come to the Poles, its impossible to live without it. So we
tried to get some money and that wasn’t a hard job to get. The money
wasn’t a hard job to get the money, but to get the money was our job. If
they find on you one zloty or one dollar you get killed. So about eight
or nine from our hometown. One is still alive, he is 85 years old, he
lives in Israel, Yakia Bisner, a friend of mine.
And
this one, particularly this one, I took him away from the gas chamber
three times. He had such kind of eyes, you look at him and you get
scared. And twice the Germans took him in told him to go to the gate
which goes into the gas chamber. And I was form the side. I threw
clothes on him. I took him away. And the third time he went and he
worked together with me.
We
were together all the time and we collected money together to escape.
And matter of fact, he escaped before me. Also organised this thing, we
decided who’s going to go. He went away with two other ones, the other
ones got killed where he is still alive.
(...)
The
above oral history testimony is the result of a videotaped interview
with Avraham Bomba conducted by Linda Kuzmack on 28 August 1990 on
behalf of the United States Holocaust Memorial Museum.
Źródło:
czwartek, 2 maja 2019
Escape From the Pit - recenzja
Escape From the Pit. By Renya Kulkielko. Sharon Book, New York, pp. 192, $2,50.
Miss Kulkielko, now living in a Kvutzah [kibbutz] in Palestine, was one of the few young Polish Jewesses who survived the Nazi holocaust in Poland despite imprisonment and unspeakable hardships. Her grim story is one of the few eye-witness accounts of those tragic years and adds another twin chapter to the story of man’s inhumanity to man and of man’s courage, ingenuity and endurance in the face of cruelty and evil. Ludwig Lewisohn generously contributes a foreword, but despite that, it must be ungraciously and ungallantly noted, that the book is for the most part matter-of-fact and prosaic and will not survive as a literary masterpiece.
Źródło:
Samuel Dinin - Comments on Books and Writings, 1948
Miss Kulkielko, now living in a Kvutzah [kibbutz] in Palestine, was one of the few young Polish Jewesses who survived the Nazi holocaust in Poland despite imprisonment and unspeakable hardships. Her grim story is one of the few eye-witness accounts of those tragic years and adds another twin chapter to the story of man’s inhumanity to man and of man’s courage, ingenuity and endurance in the face of cruelty and evil. Ludwig Lewisohn generously contributes a foreword, but despite that, it must be ungraciously and ungallantly noted, that the book is for the most part matter-of-fact and prosaic and will not survive as a literary masterpiece.
Źródło:
Samuel Dinin - Comments on Books and Writings, 1948
piątek, 26 kwietnia 2019
Siostry Kukiełka - getto w Będzinie
Ir HaMetim (Town
of the Dead- The
Extermination of the Jews in the Zaglembia Region). Translated by A. Sz. Sztejn. Tel Aviv 1946. Translated to English by Ada Holtzman.
Dedicated to the memory of the comrades
Dora Hercberg
Aliza Zitenfeld
Sara Kukelka
Szmuel Rozencwajg
The modest heroes who died on a foreign land on their way to Eretz Israel
Dora Hercberg
Aliza Zitenfeld
Sara Kukelka
Szmuel Rozencwajg
The modest heroes who died on a foreign land on their way to Eretz Israel
(...)
INDEX compiled by Ada Holtzman
(...)
119. Kukelka Renia - member of "Dror"; sacrificed herself for the underground.
120. Kukelka Sara - sister of Renia; heroine of the underground.
(...)
DEFENCE
pages 123-129
On the
outside, it seems that the Ghetto returns to its routine, to its worries and
sufferings, as before, but it was not but a delusion. We lacked peace of mind.
The methods of the Germans were now transparent: first use the power and labor
ability of the young; then rob all the Jewish property; and finally take the
soul.
There are
some who ask why didn't you escape? Those who ask this question ignore the fact
that there was no where to run away in this world full of hatred and animosity.
We thought we are the last Jews of Europe, and sometimes we saw ourselves, here
in the Ghetto, the last Jews of the world' short of any help and assistance,
isolated and cut off human ties, and we cannot trust but ourselves - us, few
Jews, weak in body and broken in spirit' after four years of torture and
oppression, starvation and humiliation under the Nazi boots, surrounded by the
armed enemies, equipped with the newest and technologically the most advanced
arms. And in spite of this, the Jewish youth of Zaglembia who survived decided
to fight and defend himself. Unfortunately we did not
know that a very short time was left before the next Aktion (akcja), and we
truly had faith that we shall materialize our plans - and we had grand plans,
like the plan to encircle the Ghetto in a belt of mines and blow it together
with the Nazis. The comrades from Warszawa sent us instructions to make bombs
and mines - but the storm of the deportation prevented us from fulfilling it.
The groups
who prepared themselves to the defense and uprising were from members of the
youth pioneer movements ("tnuot hanoar hakhalutziot"):
"Gordonia", "Hashomer Hatzair", Kibbutz "Dror",
"Hanoar Hatzioni" and "Hashomer Hadati". But we had no
arms. In spite of that, preparations were made to self-defense, even before the
last deportation and by the guidance of members of the Kibbutz we started
training of the use of weapons. To get the desired arms we were forced to send
members to Warszawa - a matter of great danger and huge difficulties; we worked
to obtain foreign false passports bearing Christian names, smuggling the border
in Zarki and more.
Three
young women volunteered to sacrify their life for this holy mission: Edza
Pesachson, Una Gelbard ("Hashomer Hatzair") and Renia Kukelka
("Dror"). The first one, Edza Pesachson, was caught in a train
station at Czestochowa and severely
tortured, but did not reveal who was she, for whom and for what did she carry the weapons. According to what comrades from Czestochowa
told us - she was hanged in the local prison as a Christian. Second one, Una
G, (...) finally failed and was caught in Zawiercie
and there she was shot. R[enia] was captured while she traveled for the second time to
Warszawa and succeeded, after four months of torture, by the help of her
courageous and heroine sister Sara (member of Kibbutz Bedzin) to escape from
the prison in Myslowice.
(...)
Źródło:
poniedziałek, 22 kwietnia 2019
Irena Gelblum i siostry Kukiełka
(...)
[Marek] Edelman: - Każdy jej [Ireny Gelblum, łączniczki Żydowskiej Organizacji Bojowej] numer był sensacyjny. Wysłaliśmy ją do Będzina, żeby sprawdziła, czemu nie wracają stamtąd kolejne łączniczki. Sforsowała zieloną granicę, zlokalizowała dziewczyny w obozie pod miastem, jedna to Sara, drugiej nie pamiętam. Skołowała strażnika, weszła do obozu, dała im cywilne ciuchy, wyprowadziła je, dowiozła do Warszawy. Ta akcja zakrawała na cud.
(...)
Z tego, co mówi Irka, wynika, że Edelmana zawodzi pamięć, jeśli chodzi o akcję będzińską. Wysłano ją tam w grudniu 1943 roku nie na poszukiwanie łączniczek, ale ukrywających się niedobitków z sierpniowego powstania w tamtejszym getcie. Miała im dostarczyć pieniądze na ucieczkę do partyzantki. Na trop jednej z zaginionych łączniczek, Reginy Kukiełki-Herszkowicz, wpadła przypadkiem. Namówiła jej siostrę Sarę, by pojechały do Mysłowic (...), do obozu leżącego w pół drogi między Będzinem a Oświęcimiem. Gdy tam odnalazły Renię, Irka narzuciła jej na ramiona swój skórzany czarny płaszcz (ten, który tak się wbił w pamięć jej kolegom z konspiracji) i kazała im wyjść: "Nikt się nie połapie. Weszły dwie, wyjdą dwie, jedna w długim czarnym płaszczu". "A ty?" - pyta Renia. "Poradzę sobie". I poradziła. W Warszawie najpierw dostanie opieprz za brak subordynacji, a potem dopiero pochwałę za bohaterstwo.
(...)
Źródło:
Artykuł Joanny Szczęsnej - Wysokie Obcasy nr 92, wydanie z dnia
19/04/2014 TWARZE, str. 16
Subskrybuj:
Posty (Atom)