piątek, 23 grudnia 2022

KSIĘGA PAMIĘCI - Ajzyk Kajzer / Tel Awiw

Moje wspomnienie o Jędrzejowie 


Nasi Ocaleni [hebr. Szerit ha-Pleta - dosł. „ocalałe ostatki”; nazwa biblijna (1Krn 4,43) używana przez żydowskich ocalałych z Holokaustu na określenie siebie i społeczności, które tworzyli po wyzwoleniu ich wiosną 1945 roku. - przyp.]  pamiętają zapewne bardzo sympatycznego felczera Lejbla Sobkowskiego. Ze względu na jego swojski charakter nadano mu przydomek „profesor Lejbl” - przyjęty przez niego serdecznie i z uśmiechem.
Jędrzejowscy Żydzi darzyli go największym zaufaniem i gdy tylko ktoś w domu nie czuł się dobrze, zwracano się do niego niezwłocznie. Lejbl przedstawiał diagnozę, wypisywał receptę i chory rozpoczynał kurację.

Jeśli pacjent był strachliwy i obawiał się leczenia, bądź też w przypadku poważnej choroby, [Lejbl] wzywał miejskiego lekarza dra Przypkowskiego. Ten po rozmowie z chorym zwykle zgadzał się z diagnozą felczera. Dodawał przy tym pół żartem, pół serio: „Skoro profesor Sobkowski to przepisał, musimy się słuchać i robić co każe”.

Lejbl Sobkowski zdobył zaufanie także wśród ludności nieżydowskiej i liczba jego pacjentów stale rosła.

Los chciał, że Lejbl Sobkowski był jednym z ostatnich, którzy pozostali w Jędrzejowie po pierwszym wysiedleniu i których stłoczono w domu Skrzypczyka przeznaczonym na miejsce zamieszkania dla Żydów z małego getta. Sobkowski został wyznaczony jako medyk dla garstki Żydów, którzy jeszcze tam pozostali…

Oficjalnie mówiono, że zostajemy tam, by „likwidować” własność jędrzejowskich Żydów wysłanych do Treblinki. Albo, nazywając rzeczy po imieniu, by pakować i wysyłać to wszystko do Trzeciej Rzeszy, do rodzin morderców narodu żydowskiego. Jednakże już nazajutrz pojawili się w małym getcie gestapowcy i zabrali 40 mężczyzn do pracy na niedalekiej stacji kolejowej w Sędziszowie. Byłem jednym z owych 40 Żydów, których dzień w dzień wysyłano do pracy tamże.

Zafundowano nam tam wyładunek węgla z wagonów, które przyjeżdżały nieustannie z Zagłębia i Górnego Śląska. Pracowaliśmy tam bardzo ciężko pod ścisłym nadzorem gestapowca Milera, który szczegółowo wypytywał nas o nasze zatrudnienie przed wojną. Zauważyłem, że miał mnie na oku i kontrolował mnie bardziej niż innych. Czułem, że nie wierzy, że ja też byłem przed wojną robotnikiem. Zrozumiałem, że chodzi o pozbycie się mnie stamtąd…

Dzięki żydowskiemu policjantowi, który wręczył mi bilet kolejowy mogłem się stamtąd wyrwać i wrócić do garstki jędrzejowskich Żydów, którzy znajdowali się jeszcze w małym getcie.

Wszyscy ucieszyli się na mój widok i powitali mnie bardzo ciepło pomimo tego, że ledwo mogli mnie rozpoznać. Po dwóch tygodniach ciężkiej pracy w Sędziszowie byłem wrakiem.

Nasi strażnicy chcieli mnie odesłać z powrotem do katorżniczej pracy w Sędziszowie. Jednakże dzięki interwencji Lejbla Sobkowskiego i doktora Bera pozostawiono mnie w małym getcie.

Pewnego poniedziałku nocą - w lutym 1943 roku - getto zostało otoczone przez niemieckich żandarmów, polskich policjantów i bandę folksdojczów, po czym poprowadzono nas na targowisko.

Czując, że nasze życie jest w niebezpieczeństwie, część z nas próbowała uciekać. Kilku udało się zbiec - był wśród nich Szmul Wargoń, jeden z chorych przebywających w szpitalu (żyje obecnie w Australii). Zobaczyliśmy później jak Niemcy rozstrzeliwują około 20 chorych ze szpitala. Po nich wzięli się za nas.

Zaprowadzono nas na ulicę Łysakowską, gdzie jakieś 4 miesiące wcześniej rozpoczęło się pierwsza wielka wywózka.

Po drodze kolejnych kilku z nas zostało zastrzelonych za próbę ucieczki z transportu.

Przybyły ciężarowe auta, którymi wysłano nas do Skarżyska. Zbliżając się do lasów chęcińskich, razem z Mosze Prajsem, Brajtbartem i Rakowskim przekupiliśmy pilnującego nas folksdojcza i uprosiliśmy go, aby jechał wystarczająco wolno byśmy mogli wyskoczyć.

Pierwsi skoczyli Prajs, Brajtbart i Rakowski, ale gdy kolejni Żydzi chcieli [zrobić to samo], folksdojcz zaczął strzelać. Ja nie zdążyłem wyskoczyć...

Folksdojcz oświadczył nam, że za każdego zbiegłego Żyda w Skarżysku rozstrzelanych zostanie dziesięciu. Ogarnęło nas śmiertelne przerażenie czując co nas czeka. Na nasze szczęście, tym razem Niemcy nie spełnili swojej groźby.

Rozpoczął się dla nas czas ciężkiej, nieludzkiej pracy niewolniczej. Na dodatek, dosłownie umieraliśmy z głodu.

Po przybyciu do obozu oznajmiono nam, że mamy obowiązek oddać wszystko, co posiadamy, jednakże Lejbl Sobkowski poradził nam by tego nie robić. Posłuchaliśmy go. Mieszkaliśmy razem i każdy z nas pomagał drugiemu jak tylko mógł.

Czuję, że moim świętym obowiązkiem jest przypomnieć, iż życie swoje zawdzięczam szlachetnemu, wspaniałemu Lejblowi Sobkowskiemu błogosławionej pamięci.

Chorując na tyfus plamisty, z ponad czterdziestostopniową gorączką wyszedłem do pracy - ponieważ pozostanie w obozie pachniało rychłą śmiercią… Natomiast pójście do obozowego szpitala oznaczało zejście żywcem do piekieł. Jednakże drogi Sobkowski, ryzykując własnym życiem, zapewnił mi wszelkie niezbędne lekarstwa oraz opiekę, ratując mnie od pewnej śmierci.

Kiedy Rosjanie zbliżali się do Polski, obóz został zlikwidowany. Rozesłano nas w różne strony - mnie do Buchenwaldu, a Sobkowskiego do Schlieben [oddział niemieckiego obozu koncentracyjnego Buchenwald w okolicach Lipska - przyp. MM], gdzie zmarł niestety przed wyzwoleniem.

Z Buchenwaldu przeniesiono nas do Dachau - było nas sześciuset Żydów. Strażnicy zamierzali nas zlikwidować ale zdarzył się cud - do obozu wkroczyła nagle amerykańska armia i wyzwoliła nas od bólu i cierpienia. Tułaliśmy się po Niemczech aż dotarliśmy do Frankfurtu gdzie utworzono komitet pomocowy. Z pomocą Jointu mieliśmy szczęście dotrzeć do Izraela, gdzie żyjemy dziś jako wolni ludzie we własnym kraju.

 

*

Tłumaczenia wybranych tekstów z Księgi Pamięci Żydów jędrzejowskich
[Sefer-HaZikaron LeYehudi Yendzhyev pod redakcją Shimshona Dov Yerushalmi, Tel Aviv, 1965]

Autor tłumaczenia z języka jidysz: MICHAŁ MAZIARZ 

Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego


 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz